See you later, Istanbul…

Istanbul is overwhelming – with its size, chaos, noise, sea of crowds (sometimes I was wondering if all those people were just following me all the time… How on Earth is it possible to have those crowds pouring everywhere at all times?), crowds in the sea (on boats to be more precise), minarets shooting up the clouds, colorful streets, one totally different from the other…
This city cannot be described – it is one of those places you MUST visit and experience yourself. Of course, you should check some of the famous monuments – the Blue Mosque that is not blue, the New Mosque that is not so new either, Hagia Sofia – one of the oldest constructions that hasn’t turned into a ruin, the Topkapi palace where the hedquarters of Ottoman empire were… The Grand Bazaar is almost as grand as you can imagine, the Egiptian Bazaar is small and expensive; you can bring your own fish to a restaurant and ask the chef to cook it (you can also get the fish from those hundreds of fishermen standing all day on Galat bridge – the bridge of a thousand and one fishing rods).
Istanbul is one big excavation – you could sit just anywhere with a spoon and start digging to find some artifacts dating back to centuries ago. Of course, this does not help construction works – you can see that clearly in the archaeological museum where they display artifacts found during preparatory works for sub-Bosphorus tunnel… And that is just one little bit of the huge amount of items in that museum.
My favourite activity was getting lost in the chaos of little streets of the old city – in one of them they only sell lamps, in a different one – metalware only, along yet another one they only sell fresh orange juice. Or books. Or any other thing you can think of. In the middle of the night I came across a plein air disco with the soundsystem installed on the top of a parked hummer. All sorts of hucksters were trying to pull me in their shops, clubs and discos (imagine trying to get into neat club wearing sandals and a dirty t-shirt in Europe!). In pubs – and that was really weird – the waiters were kicking the locals out just to find a seat for the white man… who didn’t even consume much as the only beer you can get around is Efes (former monopolist brewery, still standing strong) and I’m not a fan of this brand to say the least…
They main tourist street is Istiklal Caddesi, where all the crowds go. It is also here that all demonstrations take place – at least once per day. They manifest the discontenment with ongoing educational reforms as well as their solidarity with the Greeks who don’t want to pay for the global crisis… The policemen observe the events discreetly with not-so-discreet machine guns in their hands. Usually they avoid clashing with protestants – this place is like a poster of Turkey who is trying to keep its image of a democratic country. However, many young people complain about Turkish democracy, being banned from youtube (due to videos insulting Quran and Ataturk who is seen as semi-god around the country) and occasional attempts to make Turkey an Islamic regime being only some of the country’s problems…

Be careful when looking around. Eye contact with salesmen means the necessity of explaining where you come from (try saying you are from Algon 6, this gives you that precious extra second to run away), what you are doing here („Hey! I can see you passing here a second time already!”) and why could you possibly not want this particular kebab/ice-cream/lamp etc.
Be sure to look out for little modern art galleries – they show some very interesting stuff; I was lucky enough to see an exhibition of David Lynch’s prints. Visiting Istanbul Modern is also worth it (especially on Thursday – free admittance day). The upper floor presents a panorama of contemporary Turkish art (sadly uninventive compared with what we are used to in Europe), the lower one shows the links between ancient and contemporary works in a very interesting way.

For a couple of days I lived in the Asian part of town and I was crossing Bosphorus everyday, ever-astonished with the indifference that my fellow passengers where showing when moving from one continent to the other. After some time I calmed down, too:)

Eventually, I moved closer to the centre, to Neverland hostel – a postivie experience, with huge breakfasts and unlimited tea all day long. There I met some interesting travelers – a Dutch couple going wherever they can with their van, Nicolas – the fisherman philosopher, Carolina – distracting everyone with her ever-uncovered legs, Iranian rock band, French roofers… We exchanged our traveling experience and I guess we all inter-influenced our future routes.

Ufuk, my co-host from Vize, came to Istanbul for a family occasion – his sister was planning to get married and this was the moment when both families were meeting officially. It seems that the whole „coupling” procedure in Turkey is quite complex – first the dating couple need an approval from the families – and that is obtained by means of research on the other family. Then comes the official meeting, then the marriage.
Luckliy, Ufuk found some time to meet with me and show me around the city, too. He brought me to the most beautiful mosque so far – Eyup Camii, located outside the very centre. It was the first mosque built after the conquest of the city by Ottomans – founded in the memory of prophet Muhammad’s friend, Eyyub al Ensari, who had been buried in the same spot seven hundred years earlier. The ambiance is really particular in that place, which is considered holy and frequented by masses of worshippers – especially on Fridays, when it gets really crowded. Across the street you can find a charity centre that has been going on continuously for centuries. We are invited for a tea and I get a pile of Islam-promoting brochures. You can also contribute to the charity – you can pay slaughtering a sheep on the spot – the meat will be given to the poor.

Ufuk also brought me to the miniature park called Miniaturk displaying most of the important places all around Turkey – a good place if you are wondering where to go next. Beware that foreigners pay twice as much as the locals for the entrance ticket.

It was really difficult to leave Istanbul – a little less than two weeks stay was surely not enough. But I’ll be coming back soon…

***

Stambuł oszałamia – swoimi rozmiarami, chaosem, zgiełkiem, morzem ludzi (czasami się zastanawiałem, skąd się oni wszyscy biorą… A może to wciąż ta sama grupa, podążająca za mną, dokądkolwiek się udaję?), statkami na morzu, minaretami strzelającymi aż po chmury, barwnymi uliczkami, z których żadna nie jest podobna do drugiej…
To miasto umyka wszelkim opisom – to jedno z miejsc, które należy obowiązkowo odwiedzić. I zaliczyć przynajmniej parę zabytków – Błękitny Meczet, który wcale nie jest błękitny, Nowy Meczet, który wcale nie jest nowy, Hagia Sofia, która jest jedną z najstarszych konstrukcji, które do tej pory się nie zawaliły, pałac Topkapi, z którego dowodzono imperium osmańskim… Wielki Bazar jest wielki (choć bez przesady), Bazar Egipski jest mały i drogi, do restauracji rybnych można zanieść własnoręcznie złowioną rybę i poprosić o jej przyrządzenie (można ją również nabyć u jednego z setek rybaków, stale urzędujących na moście Galata – moście tysiąca wędek).
Stambuł to również jedno wielkie wykopalisko – wystarczy usiąść gdziekolwiek z łyżeczką i zacząć kopać, by natrafić na skarby sprzed stuleci. Utrudnia to wszelkie prace budowlane, co bardzo dobrze obrazuje wystawa czasowa w muzeum archeologicznym, przedstawiająca konstrukcję tunelu pod Bosforem (prace wciąż trwają)… Przebogata ekspozycja stała – ma się rozumieć – jest również warta obejrzenia…
Moim ulubionym zajęciem było gubienie się w gąszczu uliczek starego miasta – na jednej z nich sprzedają tylko lampy, na innej artykuły żelazne, wzdłuż innej ustawiono szereg straganów ze świeżym sokiem z pomarańczy. W środku nocy natknąłem się na plenerową dyskotekę z DJ-em zainstalowanym na bagażniku zaparkowanego hummera. Wszelkiej maści naganiacze próbowali mnie wciągać do swoich lokali (wyobraźcie sobie próbę wejścia do dyskoteki w Polsce w sandałach i szortach… A tutaj witają cię z otwartymi ramionami), w pubach – co było sporą przesadą – przeganiano „miejscowych” gości by udostępnić miejsce siedzące białemu człowiekowi… który właściwie nic nie zamówił, bo jedynym piwem w rozsądnej cenie i jednocześnie praktycznie jedynym dostępnym w lokalach tureckich jest Efes, którego wielbicielem raczej nie jestem…
Najgłówniejszą ulicą turystycznej części miasta jest Istiklal Caddesi – przez którą przelewają się największe tłumy. Tutaj też organizowane są przynajmniej raz dziennie demonstracje wszelkiej maści – a to nauczyciele, a to studenci, a to gromadka osób manifestujących solidarność z Grekami, niechętnymi płaceniu za nie swój kryzys… Wszystkiemu dyskretnie przygląda się policja z bardzo niedyskretnymi karabinami maszynowymi w dłoniach. Do interwencji dochodzi jednak rzadko, wszak to najbardziej reprezentacyjna ulica całego kraju, poniekąd wizytówka demokracji tureckiej – demokracji specyficznej, na którą utyskiwało mnóstwo spotkanych przeze mnie osób, zwłaszcza studentów. Ot, choćby fakt zablokowania przez rząd dostępu do youtube i szeregu innych zagranicznych witryn (ze względu na krytykę Koranu a także – przede wszystkim – Ataturka, posiadającego w Turcji status półboga) i co jakiś czas odżywająca idea przekształcenia republiki w państwo wyznaniowe nie popychają Turcji we właściwym kierunku…
Idą dalej wzdłuż i wokół Istiklal należy ostrożnie zerkać dookoła – kontakt wzrokowy ze sprzedawcą wiąże się z koniecznością wyjaśnienia skąd jestem (polecam podawanie się za obywatela Algon 6 – dzięki temu zyskuje się bezcenną sekundę, umożliwiającą ucieczkę) oraz tłumaczenia dlaczego akurat nie potrzebuję kebaba/lodów/czapki/skóry itp. Warto za to wypatrywać poukrywanych tu i ówdzie małych galerii prezentujących sztukę współczesną – w jednej z nich natknąłem się m.in. na wystawę grafik Davida Lyncha. Nie zaszkodzi zwiedzić też muzeum Istanbul Modern – zwłaszcza w czwartek, kiedy wstęp jest darmowy. Zastanawiająca jest wtórność prac tureckich artystów w stosunku do sztuki europejskiej (przestrzeń na górnym poziomie), ciekawa jest ekspozycja „dolna” – z pomysłowym sposobem przedstawienia powiązań sztuki dawnej z nową.

Przez kilka dni mieszkałem w azjatyckiej części miasta i codziennie przepływałem Bosfor, zaskoczony obojętnością współpasażerów na fakt przemieszczania się między kontynentami… Dopiero po paru rejsach również nieco się uspokoiłem:)
Ostatecznie przeniosłem się bliżej centrum i zamieszkałem w hostelu Neverland – bardzo przyjemne doświadczenie – arcyobfite śniadania i nielimitowany dostęp do herbaty przez cały dzień dostarczyły mi solidnej dawki energii. Tutaj poznałem też kilka ciekawych osób – parkę z Holandii, podróżującą vanem gdzie tylko się da, Nicolasa – rybaka-filozofa, Caroline, wprowadzającą zamęt w głowach wszystkich gości poprzez wrodzoną niechęć do zakrywania nóg, irański zespół rockowy, francuskich dekarzy… Wymieniliśmy doświadczenia z podróży i pomogliśmy sobie nawzajem w ustalaniu dalszej trasy.

Do Stambułu dotarł również Ufuk, mój współhost z Vize. „Oko świata” odwiedził w celach rodzinnych – w związku z tym, iż siostra Ufuka planuje wyjść za mąż, urządzono oficjalne spotkanie obu zainteresowanych stron. Cały proces „parowania” jest w Turcji dość skomplikowany, nawet w przypadku bardzo liberalnie nastawionych rodzin. Zakochana para zazwyczaj bardzo szybko prezentuje swojego wybranka/wybrankę rodzicom, ci z kolei przeprowadzają wywiad odnośnie reputacji przyszłych członków wspólnoty rodzinnej, po pozytywnej weryfikacji odbywa się oficjalne spotkanie poprzedzające zaślubiny.
Całe szczęście, obok obowiązku uczestniczenia w ceremonii, Ufuk znalazł też sporo wolnego czasu i zawiózł mnie w kilka interesujących miejsc, w tym do najpiękniejszego moim zdaniem meczetu – Eyup, oddalonego nieco od ścisłego centrum turystycznego. To pierwszy meczet zbudowany po przejęciu Konstantynopola przez Ottomanów ku czci przyjaciela Mahometa, Eyyuba al Ensariego, który poległ w tym samym miejscu siedem stuleci wcześniej. Miesjce o niesamowitym klimacie, wypełnione w każdy piątek wiernymi w takich ilościach, że ni melona nie wciśniesz. Obok centrum charytatywne, działające nieprzerwane od wielu wieków – zostajemy zaproszeni na herbatę a ja dodatkowo zostaję obdarowany górą broszur zachwalających islam. W ramach działań charytatywnych można również opłacić zarżnięcie barana na poczekaniu – mięso zostanie przekazane biednym.
Ufuk zabrał mnie również do parku Miniaturk (Turcja w skali mini), pomocnym w ustalanie kolejnych punktów wycieczki. Uwaga: obcokrajowcy płacą za wstęp dwa razy więcej!

Z ciężkim sercem żegnałem się ze Stambułem – niecałe dwa tygodnie to zdecydowanie za mało, by w pełni doświadczyć tego monstrum… Całe szczęście, już niedługo tu wrócę.

Istanbul 10.05.07 97 km

Oh yeah, I though when I entered the outskirts of Istanbul, I’m almost there… It was 2 P.M., the sun was shining and I was getting excited about the perspective of crossing the border between two continents in just a few moments.
I stopped to ask how far it was to the Bosporus (read my lips: BOS-PO-RUS, water, bridges, centre, you know…) and was filled with lots of positive energy when they showed me four, five fingers – four or five kilometres, right? I’ll be there in no time at all!
They meant 40-50 kilometres to Bosporus itself, don’t even mention my host’s place on the Asian side… My optimism was gradually fading away as I understood how huge this city was. The faster I was cycling the highway leading across Istanbul (I broke all my records exceeding 70 km/h), the more the city would stretch and laugh at me. The cars were passing me by at a speed that would make a Tomasz-pancake of me if I were hit. Different districts of the city appearing on my way, but still not what I would call close to my goal. Eventually, I took the wrong turn and had to ask for the way. I found a policeman who found a different policeman who spoke English and who explained to me that crossing either of the two existing bridges across Bosporus was not allowed on foot or by bike – you have to take a ferry… And so I did.
I stood in a queue to get my ticket for 20 minutes, being the only passenger who was so charged with luggage (no extra price to pay, fortunately), then waited for the ferry to come… And then I was on it, the engine started, we started moving away from the bank, silhouettes of the Blue Mosque and Hagia Sofia could be seen on one side, colorful lego-like houses on the other… That was it… I was in Asia!
I felt relieved.
And happy.
I knew I could do it.
I know anybody can if they only want it.
It has been proven.
2620 km.
46 days.
Katowice – Istanbul.
I made it.

(Then I only needed a couple more hours to find the place where my host lived – I arrived there at 10.00 PM, but that was nothing – I was to joyful to even care about those few extra kilometres:)

***

Nareszcie – pomyślałem, wjeżdżając na przedmieścia Stambułu – już prawie dotarłem na miejsce… Była czternasta, słonko świeciło a ja byłem podekscytowany (pod- i nad- i obok-) perspektywą przekroczenia magicznej granicy oddzielającej od siebie dwa kontynenty…
Zatrzymałem się i zacząłem się wypytywać, jak daleko do Bosforu (BOS-PO-RUS, most, woda, centrum, wicie, rozumicie…) i ucieszyłem się jeszcze bardziej, gdy w odpowiedzi pokazano mi cztery, pięć palców – cztery-pięć kilometrów, ma się rozumieć, będę tam już za chwileczkę, już za momencik…
Moi rozmówcy mieli na myśli 40-50 kilometrów do samego Bosforu, a potem jeszcze kawał drogi do mojego hosta, mieszkającego w głębi azjatyckiej części miasta. Powoli zacząłem sobie zdawać sprawę z tego, jak ogromny jest Stambuł. Im szybciej pędziłem po autostradzie przecinającej miasto (pobiłem wszelkie rekordy, przekraczając granicę 70 km/h), tym bardziej przestrzeń się rozciągała, moloch nabierał i rósł… Auta mknęły wokół mnie jak szalone, nie zostawiając żadnej nadziei na przeżycie w przypadku zderzenia. Przede mną wyrastały coraz to nowe kwartały, wciąż uparcie nie te, o które mi chodziło. W końcu pomyliłem trasę, wpadłem na policjanta, który wezwał innego policjanta, który mówił po angielsku i wytłumaczył mi, że na oba mosty przecinające Bosfor rowerzystom i pieszym wstęp wzbroniony. Jedynym wyjściem jest przeprawa promem.
Odczekałem w kolejce 20 minut – nie zaobserwowałem nikogo z bagażem większym od mojego, całe szczęście nie musiałem nic dodatkowo płacić; pobrałem bilet, poczekałem aż prom podpłynie, załadowałem się na pokład…
Maszyna ruszyła ospale, brzeg zaczął się powoli oddalać, w wieczornym świetle zamajaczyły sylwetki Błękitnego Meczetu i świątyni Hagia Sofia, po drugiej stronie – kolorowe klocki ciasnej zabudowy…
Dotarłem do Azji…
Poczułem ulgę.
I radość.
Udało się.
Przecież wiedziałem, że się uda.
A to znaczy, że każdy może, jeśli tylko zechce.
Czego należało dowieść.
2620 kilometrów.
46 dni.

(plus parę dodatkowych godzin na kluczenie w poszukiwaniu mieszkania mojego gospodarza – dotarłem dopiero o 22.00, ale przecież to nieważne:)

Çerkezköy 2010.05.06 92 km

I left Vize early in the morning, spending my last moments there walking around the old city walls and looking at the all-flat panorama of agricultural fields surrounding the town.
I planned to do the route that remained until Istanbul in two days not to push things too hard:)
And two days it was – the first one with a long tea-invitation break and lots of families picnicking in nearby groves.
The night was warm enough to sleep in the forest without even putting up my tent. I stayed just a little bit too close to the road, though – empty during the day it became quite noisy at night.
And in the morning – a really bad surprise! A flat tire… For the first time during my trip there was a problem with my bike. I decided to pump the air once in a couple of hours and take care of tube replacement later on. I also found a nice garage on the way where not only they put in the perfect pressure but also they greeted me with – surprise, surprise! – tea and cookies. We did not speak a common language but we still had a lot of fun:)
Riding Turkish roads once in a while you find a spot where they weigh and check trucks – this time I was also stopped and… invited to a tea, of course. The whole controlling staff took a little break to “interview” the traveler:)
Numerous cement factories were making the air dusty as I was approaching Istanbul… Just a couple more kilometers to ride…

***

Z Vize wyjechałem wczesnym rankiem, spędziwszy parę chwil na zwiedzaniu murów obronnych i na podziwianiu rolniczo-polnej panoramy okolic…
Zaplanowałem sobie przejechać pozostałą część trasy do Stambułu w dwa dni, żeby się nie przemęczać:) Jak postanowiłem tak zrobiłem, spędzając pierwszy dzień na spokojnym pedałowaniu, przerywanym zaproszeniami na herbatę. Zaobserwowałem również po drodze liczne rodziny spędzające wspólnie czas wolny na piknikowaniu – bez grilla i bez piwa, ma się rozumieć.
Noc była na tyle ciepła, że odpuściłem sobie stawianie namiotu i przespałem się, stosując minimalistyczny zestaw mata + śpiwór. Okazało się, że rozłożyłem się nieco za blisko drogi, która, nieuczęszczana za dnia, w nocy stała się nadspodziewanie hałaśliwa.
A rano – niemiła niespodzianka. Złapałem kapcia – po raz pierwszy podczas podróży mój rower zaniemógł:) Postanowiłem pobawić się w wymianę dętki w terminie późniejszym – mogę po prostu co parę godzin podpompować koło… Na trasie zajechałem również do warsztatu samochodowego, w którym otrzymałem idealne ciśnienie oraz parę herbat i ciastka. Ucieliśmy sobie również z zespołem mechaników miłą pogawędkę, zupełnie nie rozumiejąc się nawzajem.
Na trasie co jakiś czas przejeżdżałem przez checkpointy dla ciężarówek, w których wykonywano pomiar wagi i kto wie, czego jeszcze. Tym razem i ja zostałem zatrzymany i … zaproszony do kontenera wagowego celem spożycia herbaty. Cały zespół kontrolerów był zaintrygowany moim sprzętem i podróżą. Jeszcze tylko wymiana namiarów facebookowych i w drogę!
Im bliżej Stambułu, tym bardziej zapylone powietrze, to przez cementownie, gęsto rozlokowane przy drodze…
Jestem już tuż-tuż…

Vize 2010.05.04 121 km

Before I left for Turkey I had a little walk in the town centre – there is not much to sightsee, except for Buisness Incubator where there is Internet access and for central square where big Romani families stroll for no apparent reason. There are also some Tracian ruins to be seen around the town but, unfortunately, you need a guide to get there…
I met two cyclists from Sofia heading for Turkey – we did the ritual photo /address exchange and I set off…
It only takes a couple of kilometres to get to the border but the area is very hilly and you need to climb your way up. And at the border crossing – on the Turkish side the officer asked me whether I was nuts and why would I care to vist Turkey at all:) Then a tour of different desks – a payment here, a stamp there and a signature in a different place… If you are driving a car this might be far more complicated than that – I saw drivers waiting for a long time, despite there was no queue at all…
And the roads on the other side – that was quite a surprise! Instead of narrow bumpy Bulgarian roads I was driving wide, perfectly flat two-lane roads with emergency lane just for me & my bike… The road was empty though, as was the landscape around. I had to cycle some 20 kilometres to the first town – Kirklareli. Before that I met one German cyclist heading in the opposite direction. He warned me about one couchsurfing host in Istambul that wanted to get too intimate with his male guest. And I warned him about steep hills on his way in exchange.
Kirklareli looked so different from any other city on my way – the landscape was dominated with the omnipresent pins of minarets.
I decided to have a lunch break here. I sat in a cheap kebab fast-food and was immediately surrounded by people asking me questions in a language I didn’t understand at all. With my hands and my map I explained them where I was coming from, who I were and where I was going to. One of the fastfood customers offers me a can of pepsi and a second kebab, then he bows and leaves. Other customers also try to feed me but my capacities are limited… First attempts to eat the kebab the proper way (that is, biting ona hot chili pepper once in a while) result in a my nose getting runny and fellow banqueters smiling. I receivr all kinds of best wishes and a pat on the back. My first contact with Turks is more than positive.
I set off to reach my host in Vize before the dark. On my way I pass numerous military bases – in one of them there is a football game going on: the green versus the white. I chase one military truck packed with soldiers waving at me. I even manage to overtake them when goiung downhill, but then the climbing starts…
I reach Vize very late, I miss the game played by my host, Ufuk. We manage to meet in the centre of the town, then I’m led to Sarkan, his friend having better hosting capacities (Ufuk and his wife have just had their child born). Sarkan does not speak any English but we are both motivated and there is plenty of ways of communicating – hands, pens and Google Translate…
During the day Ufuk and Sarkan work (both in cement factory – one in accountancy, the other in marketing department) so I get a lot of free time. I spend it drinking lots of Turkish tea with elderly misters glued to tea room chairs. One of them (the guys, not the chairs) speaks German, another one Russian (the latter used to work in construction sites all around the USSR), thus communication is relatively easy. And in the evening I participate in one friend’s birthday party – alcohol free. Before getting back home Ufuk shows me a magic place – perfectly preserved amphitheatre dating 2 thousand years ago. The place is totally unprotected and I can sit in VIP place, listening to Ufuk’s story about those ancient remains being discovered aby archaeologists and a big chunk of the street with houses being demolished to reveal the ruins… According to specialists, there are other Thracian constructions still to be discovered, thus some more buildings will surely be destroyed… This place plus a mosque from 8th or 9th century and city wall ruins makes Vize a potential big tourist site in the years to come…

***

Przed ruszeniem na Turcję, pokręciłem się chwilę po centrum miasteczka – niewiele tu do zwiedzenia poza Inkubatorem Biznesu, wyposażonym w komputery z dostępem do Internetu i centralnym placykiem, po którym wałęsają się romskie rodziny. Poza miastem można zwiedzić pobliskie trackie ruiny – niestety, trzeba wynająć przewodnika (tak przynajmniej mi tłumaczono).
Natknąłem się na dwóch rowerzystów z Sofii, zmierzających do Turcji – pogawędziliśmy trochę i wykonaliśmy kilka rytualnych zdjęć.
Choć do granicy tylko parę kilometrów, to musiałem się nieco namęczyć, przedzierając się przez górzysty teren – trasa pnie się w górę właściwie aż do Turcji. A na przejściu – właściwie to brak chętnych do przekraczania granicy, pierwszy celnik po stronie tureckiej bardzo miły, dopytywał się, czy postradałem rozum i właściwie to po co chcę odwiedzić jego kraj. Potem obowiązkowa rundka po paru okienkach – tu zapłacić, tam pobrać naklejkę, a tu podpis… Przejazd samochodem zdaje się być bardziej skomplikowany – mimo braku kolejki trzeba odczekać swoje. Po drugiej stronie pierwsze zaskoczenie – wąska, wyboista droga przeistacza się w wygodną dwupasmówkę z szerokim pasem awaryjnym, po którym śmigam niemal z prędkością światła – góry stopniowo znikają…
Z drugiej strony nadjeżdża rowerzysta z Niemiec, który ma za sobą pięciomiesięczną przejażdżkę po Azji. Wymiana uwag odnośnie trasy (zostaję ostrzeżony przed pewnym couchsurferem ze Stambułu, który zaprasza do siebie zdrowych, młodych europejskich mężczyzn celem poprzytulania się na tapczanie; ja z kolei nie pozostawiam mu wątpliwości co do górzystości trasy w kierunku bułgarskiego wybrzeża) i ruszamy każdy we własną stronę. Przez kilkanaści, może nawet kilkadziesiąt kilometrów jadę przez niemal zupełnie wyludnione tereny – samochody, głównie ciężarowe, mijają mnie może raz na kwadrans, trąbiąc wesoło, aby dodać mi animuszu. Co jakiś czas spotykam grupki robotników drogowych, poszerzających trasę, po której nikt nie jeździ. Podjeżdża do mnie wesoły motocyklista, proponując piwo na dodanie krzepy… Aż wreszcie na horyzoncie pojawia się pierwsze miasto – Kirklareli. Jakże inaczej prezentuje się tutaj pejzaż miejski – wszędzie wymierzone w niebo szpile minaretów, wjeżdżam w odpowiednim momencie, by wysłuchać nawołań muezzina. Postanawiam urządzić tu sobie przerwę obiadową. Rozsiadam się wygodnie w tanim kebabowym fast-foodzie (pierwsze próby spożycia kebaba po turecku, tzn. z jednoczesnym zażywaniem ostrych papryczek chili owocują katarem i uśmiechami ze strony współbiesiadników) i zostaję zasypany gradem pytań, z których żadego nie rozumiem. Na migi i za pomocą mapy tłumaczę, skąd przyjeżdżam, kim jestem, dokąd podążam… Jeden z gości fastfoodu stawia mi pepsi, drugiego kebaba, po czym kłania się i wychodzi. Kolejni klienci również chcą mnie dokarmić, ale moje moce przerobowe są bardzo ograniczone. Pierwsze próby spożycia kebaba po turecku, tzn. z jednoczesnym zażywaniem ostrych papryczek chili owocują katarem i uśmiechami ze strony współbiesiadników. Otrzymuję wiele życzeń pomyślności na drogę, poklepywań po plecach i wykonuję parę pamiątkowych zdjęć. Pierwszy kontakt z Turkami przerasta moje najśmielsze oczekiwania…
Ruszam dalej, licząc na dotarcie do mojego gospodarza w Vize przed zmrokiem… Po drodze zaskakuje mnie ogromna ilość baz wojskowych, w jednej z nich rozgrywany jest mecz piłkarski zieloni kontra biali… Przez parę chwil ścigam się z ciężarówką wojskową załadowaną machającymi mi życzliwie żołnierzami – przy zjeździe z górki udaje mi się ich wyprzedzić, ale potem zaczyna się stromy podjazd…
Do Vize dojeżdżam bardzo późno, omija mnie mecz futbolowy, w którym uczestniczy mój gospodarz, Ufuk. Spotykamy się w centrum miasteczka, po czym zostaję zaprowadzony do Sarkana, przyjaciela dysponującego lepszymi warunkami mieszkaniowymi (Ufukowi niedawno przybył nowy członek rodziny:). Sarkan nie mówi po angielsku, ale obaj jesteśmy odpowiednio umotywowani, żeby się porozumieć – przy pomocy rąk, długopisu i Google Translate przez dwa dni udało się nam pogadać i o kinie, i o polityce, i o aikido, bowiem mój gospodarz jest posiadaczem czarnego pasa…
Za dnia Ufuk i Sarkan pracują (obaj w fabryce cementu – jeden w księgowości a drugi w marketingu), więc mam czas wolny. Spędzam go wlewając w siebie turecką herbatę i rozmawiając ze starszymi panami, przyklejonymi do herbaciarnianych krzeseł. Jeden z nich mówi po niemiecku, drugi po rosyjsku (ten drugi pracował na budowach w całym byłym Związku Radzieckim), zatem porozumiewamy się bez większych problemów. A wieczorem uczestniczę w przyjęciu urodzinowym – bezalhoholowym – jednego ze znajomych z pracy. Przed powrotem do domu Ufuk pokazuje mi magiczne miejsce – świetnie zachowany amfiteatr sprzed 2 tysięcy lat. Jako że miejsce to jest niezabezpieczone (tylko prowizoryczne ogrodzenie), siadam w loży VIPowskiej i słucham opowieści Ufuka o tym, jak antyczne konstrukcje zostały odkryte przypadkiem w podwórzu jednego z domostw, po czym wyburzono kawał ulicy, by odkryć resztę konstrukcji… Zdaniem archeologów, w okolicy znajdują się i inne trackie budowle, zatem kolejne domy i kolejne ulice przygotowywane są do ewakuacji… Dołożywszy do tego meczet z VIII albo IX w. i ruiny murów obronnych, Vize ma szanse w najbliższych latach stać się ważnym ośrodkiem turystycznym…

Malko Tarnovo 2010.05.03 90 km

Riding along the coast from Primorsko felt nice – no more big hotel complexes, supermarkets and big esplanades blocking the view of the seaside… Kiten and Tsarevo were very human-scale and quaint. It seemed that nobody cleaned up the beach since the last season, though.
After the relaxing first stages I had to put myself back together to face some tough climbing – the hilly turns seemed endless… I finally got to Malko Tarnovo, a little town close to Turkish border. There is only one hotel around – nicely refurnished a couple of years ago using EU money; the only thing they forgot when doing renovation was putting up a “hotel” sign – this made me waste some time wandering around…

***

Jazda od Primorska przez Kiten i do Tsareva była bardzo przyjemna – stosunkowo niewiele tu hotelisk przesłaniających widok morza, wciąż brak turystów. A same miasteczka – sympatyczne, o proporcjach chciałoby się rzec “ludzkich”. Niestety, okoliczne plaże nie były chyba sprzątane od poprzedniego sezonu…
Po pierwszej części trasy, która nieco uśpiła moją czujność, zaczęły się schody… Droga zaczęła się wić pod górę, stromym serpentynom nie było końca… Wieczorem dotarłem do miejscowości przygranicznej Malko Tarnovo. Dla ułatwienia dodam, że jest tu tylko jeden hotel – świeżo odnowiony za pieniądze z Unii Europejskiej. Zapomniano wszak o jednym szczególe – szyldzie z rozwiewającym wątpliwości napisem “hotel”:)

Primorsko 2010.05.02 67 km

On my way to Primorsko I made a stop in a wild beach just before Sozopol. The weather was fine but seemingly I was the only one to notice it. I had all the sand and sea just for myself.
After a little nap I entered Sozopol, a little town divided into two parts: the new Sozopol with all the new hotels one on top of the other and the old fishermen village part, the main tourist attraction around.
I had a pleasant walk through narrow cobbled streets, looking up to facades of traditional wooden houses that had been nicely restored. The whole tourist area is not big – an hour or so was just enough to get the feeling of that place.

With the Black Sea to my left I passed some impressive marshes to my right – this is where the Ropotamo river nature reserve starts. And it is said to be a fascinating place for ornithologists. Regular tourists can try boat cruises along the river.

After arriving in Primorsko I started asking all the passers-by for a cheap kvartira and I got quite a comfortable place for low price – being the only tourist around I was in a favourable position to negotiate…

***

W drodze do Primorska urządziłem sobie popas na dzikiej plaży tuż przed Sozopolem. Pogoda była całkiem odpowiednia do plażowania, o dziwo miejscowi jak by nie byli zorientowani, zatem miałem całą plażę dla siebie…
Po krótkiej drzemce ruszyłem w dalszą drogę i zajechałem do Sozopola – niewielkiego miasteczka podzielonego na dwie części – Nowy Sozopol, zawalony coraz to nowszymi hotelami i hotelikami oraz miasteczko rybackie, stanowiące główną atrakcję turystyczną.
Wąskie uliczki, stara drewniana architektura i sklepiki pamiątkarskie – tak w skrócie prezentuje się zabytkowa część miasta. Na jej zwiedzenie wystarczyła mi godzinka.

Po wyjeździe z Sozopolu czekała na mnie przyjemna niespodzianka w postaci rezerwatu Ropotamo – droga, którą jechałem, przez pewien czas prowadziła wzdłuż rzeki o tej samej nazwie. Kumkanie żab i świergolenie przeróżnego ptactwa (rezererwat ponoć stanowi istny raj dla ornitologów) miało zdecydowanie pozytywny wpływ na mój nastrój:)

Po dotarciu do Primorska zaczłąem rozpytywać napotkane osoby o tanią kvartirę i po paru chwilach udało mi się znaleźć bardzo wygodny pokój za małe pieniądze – będąc pierwszym turystą w tym sezonie miałem w ręku mocną kartę przetargową w negocjacjach cenowych…

Burgas 2010.05.01 96 km

When you ride your bike to Burgas at some point you might be surprised with signs telling you that cycling is not allowed on that route anymore, without giving you any alternative proposition. It is up to you what you will do but I decided to cycle anyway (fast!) and hope there will be no police cars on the way to stop me.
Burgas was a nice surprise, especially after seeing a big smog cloud hanging over the city… When you get into that cloud, you don’t mind it anymore and you start appreciating the walkable city centre and the immense park with all those fascinating sculptures around and people selling their everything in the alleys…

***

Niemiłym zaskoczeniem na drodze do Burgas są znaki zakazu ruchu rowerów – znaki, które postanowiłem zlekceważyć, przyspieszyłem tylko trochę, żeby mieć ten odcinek jak najszybciej za sobą i tylko miałem nadzieję, że nie natknę się na policję…
Burgas zaskoczyło mnie natomiast pozytywnie – po dojrzeniu z oddali wielkiej chmury smogu wiszącej nad miastem nie spodziewałem się niczego dobrego… A tu proszę: sympatyczny deptak, zadbane uliczki i ogromny park zapełniony intrygującymi rzeźbami oraz przekupniami handlującymi czym się da…

Byala 2010.04.30 64 km

For most of this part I had to fight the cold wind coming from the Black Sea. I arrived in Byala with a light cold but a warm shower got me back in shape in no time at all:)
I lodged in a cheap hotel – I was the first and unexpected guest this season. I was greeted with tea and cookies and obtained a room on top floor, with the best view on this future tourist-crowded town…

***

Przez większą część trasy walczyłem z chłodnym wiatrem wiejącym od Morza Czarnego. Dotarłem do Byalej lekko przeziębiony, ale gorący prysznic zaraz postawił mnie na nogi.
Przenocowałem w tanim hotelu – byłem pierwszym, niespodziewanym gościem w tym sezonie. Podjęto mnie herbatą i ciastkami oraz zakwaterowano w pokoju z najlepszym widokiem na Byalą – miasteczko aspirujące do miana kurortu.

Varna 2010.04.29 62 km

It was easy and short (and flat) this time… I got to Varna early enough to spend half a day greeting the Black Sea. It was not hot enough to sunbathe yet so the beach was almost empty. Which also meant that there were no crowds to hide the ugly soc-real architectural complex that dominated the coast. Some attempts are being made to make it look acceptable but to no big result so far… One curious thing about Varna (and other Bulgaria seaside resorts) was that you could find an espresso machine virtually everywhere – good thing if you are addicted…
I was hosted by Neda and Mimo with whom I made a little tour in search for “raw material” for moussaka. And believe me, it was worth it. And chatting with them felt great – I hope to see you again soon, guys!

***

Krótko, łatwo i płasko…Do Varny dotarłem na tyle wcześnie,m że mogłem poświęcić ładnych parę godzin na zwiedzanie. Skoncentrowałem się na plaży i powitaniu Morza Czarnego. Temperatura nie była dość wysoka, żeby się opalać, w związku z czym nie zaobserwowałem tłumów. Zaobserowałem za to ohydną socrealistyczną architekturę zaśmiecającą nabrzeże. Obecnie prowadzone są próby zagospodarowania rozpadających się betonowych kloców, ale rezultaty są na razie mizerne… Ciekawostką, która dotyczy nie tylko Varny, ale i innych nadmorskich miejscowości, jest wszechobecność automatów z kawą – są praktycznie wszędzie, co z pewnością pomaga pielęgnować nałóg:)
Ugościli mnie Neda i Mimo, bardzo miła parka, z którą przez dłuższy czas prowadziliśmy poszukiwania półproduktów niezbędnych do stworzenia moussaki. Warto było – nie tylko ze względu na przpeyszny efekt końcowy, ale także z tego powodu, iż przy okazji naszego zwiadu przy jednej ze sklepowych półek natrafiliśmy na … nasze, swojskie Delicje Szampańskie! Z niejaką satysfakcją donoszę, że udało mi się od nich uzależnić Nedę:)

Dobrich 2010.04.28 110 km

In Dobrich I found a really cheap place to stay (16 Lev) – you would probably call it a Youth Hostel if they had the license. But that’s impossible with the hygiene standard:) Other than that the place felt really cosy. The owner offered me a gift, too. I got a glass with Bulgarian popstar making publicity for watermelons – yeah, you guessed right the attributes she was using to encourage you – no finesse but a real souvenir:)
I had a nice evening watching a football game (Barcelona vs. Inter Milan) with a bunch of electrical company workers; one of them kept on asking if I had a sister – I don’t want to know why).

***

W Dobrichu udało mi się znaleźć tanie miejsce noclegowe (16 Lev) – coś na kształt schroniska młodzieżowego, tyle że niespełniającego wymogów sanitarnych… Poza tym było bardzo przyjemnie, wręcz rodzinnie. Od właściciela otrzymałem prezent w postaci szklanek stanowiących element kampanii promującej spożywanie arbuzów, skarbu narodowego Bułgarii, zdobionych wizerunkiem lokalnej gwiazdy muzyki pop, eksponującej inne skarby w celach promocyjnych właśnie. Mało tu finezji, za to jako pamiątka – bezcenne!
Spędziłem miły wieczór, oglądając mecz Barcelona – Inter w towarzystwie monterów instalacji elektrycznych. Jeden z nich wciąż się dopytywał, czy mam siostrę. Nie chcę nawet wiedzieć, dlaczego…