Shanghai Biennial 2 + Nightdrops by Ailadi Cortelletti

As promised – a micro report from Shanghai Biennial. Short and to the point – check the photos to know more.

But before we kick it off with the Biennial – a short note about a nice vernissage I was lucky to experience. On November the 30th a grand opening (and closing – don’t ask me why, it’s the Museum’s bosses who made the decision) of Ailadi Cortelletti’s drawings took place. In case if you are wondering who Ailadi is – she is a very talented young Italian illustrator. The exhibition was a success, initial doubts that this could become a kind of “foreigners for foreigners” thing dissolved after the place was raided by crowds (200 people) of Chinese guys and gals – which proves that Shanghai’s youth are interested in cultural life (and that the propaganda strategy chosen by museum and by the curator – Paulina Salas Ruiz of Kankan media – https://kankanmedia.org ).

Ailadi showed her project consisting of 365 little drawings – each of them being a note about an important event that took place on the given day. All colourful and cute. Check the Artist’s website (https://ailadi.com) and see more of her works.

As for the Biennial…

We move from the factory that we were visiting last time to abandoned buildings that used to be malls, located in the centre of the city. Cold wind is howling in somewhat mismaintained interiors, reducing crowds of spectators to acceptable numbers. The exhibition has been divided using city key, i.e. we have rooms/floors named Mexico City or Ulan Batar etc. Sometimes it makes sense, sometimes not that much. I guess it’s helpful for those who feel lost in the immense topography of places where the Biennial is held.

As for the content itself – I was very disappointed with paintings. First of all, it is scarce and even when you manage to find it – it is sometimes embarrassingly bad (Ulan Batar room!), though there are some notable exceptions (nicely moody typographic variations by Alireza Astaneh). Lots of video art that is quite easy to forget, many interesting objects (the winner of the prize for most photographed work of art – styrofoam sculpture by Thomas Stricker), one big fridge (Shen Shaomin), whale skeleton (full size) made of plastic chairs and big sales of one American family’s forgive me, I forgot the family’s name) belongings – quite a collection of objects acquired for decades in Korea (whilst fighting the war there) or China. And now all those precious things travel back to China to be purchased by locals…

***

Zgodnie z obietnicą – mikrorelacja z ciągu dalszego szanghajskiego biennale. Tym razem krótko i węzłowato – po dodatkowe wrażenia odsyłam do materiału foto.

Jednak zanim o biennale – parę słów o sympatycznym wernisażu, którego byłem świadkiem (i uczestnikiem, pomagając w rozwieszaniu prac artystki). Otóż 30 listopada w Minsheng Museum nastąpiło uroczyste otwarcie (a zaraz potem zamknięcie, bo szefostwo muzeum tak to sobie wykoncypowało) wystawy rysunków utalentowanej włoskiej ilustratorki – Ailadi Cortelletti. Wrażenia jak najbardziej pozytywne, obawy, iż będzie to impreza zorganizowana przez białasów dla białasów szybko zostały rozwiane – tłum (około 200 osób) lokalsów, który wpadł na wernisaż świadczy z jednej strony o zainteresowaniu szanghajskiej młodzieży wydarzeniami kulturalnymi a jednocześnie jest dowodem tryumfu strategii propagandowej obranej przez kuratorkę – Paulinę Salas Ruiz z Kankan media (https://https://kankanmedia.org) i kierownictwo muzeum.

Ailadi zaprezentowała projekt, składający się z 365 rysunków – każdy z nich będący notatką istotnego wydarzenia, które miało miejsce danego dnia. Całość bardzo milusia i kolorowa. Zachęcam do odwiedzenia strony artystki (https://ailadi.com) i zapoznania się z jej twórczością.

A teraz Biennale…

Z fabryki, którą wizytowaliśmy w poprzednim tzw. poście, przenosimy się do opuszczonych budynków byłych galerii handlowych w centrum miasta. Wiatr hula po odrapanych wnętrzach, skutecznie zmniejszając frekwencję do bardzoj znośnych rozmiarów. Pomieszczenia lub całe piętra podzielono wg klucza “miastowego” – w jednym miejscu mamy Mexico City, w innym Ułan Bator itp. Czasami ma to sens, czasami żadnego. Niektórym być może pomaga się zorientować w topografii galerii, muzeów i innych miejsc, które goszczą biennale.

Co do samej zawartości – bardzo zawiodłem się na malarstwie, którego przede wszystkim mało a jak już jest, to bywa żenujące (sala Ułan Bator), choć bywają nastrojowe wyjątki (wariacje typograficzne autorstwa Alirezy Astaneh). Sporo łatwego do zapomnienia wideo, dużo ciekawych obiektów (np. zdobywca nagrody dla najchętniej fotografowanego dzieła – styropianowa rzeźba Thomasa Strickera), jedna wielka lodówka (Shen Shaomin), szkielet wieloryba (w skali 1:1) z plastikowych krzeseł (ech…) a także wielka wyprzedaż pamiątek po amerykańskiej rodziniem, której nazwiska zapomniałem, a która przez dziesięciolecia nabywała produkty koreańskie (m.in. wojując w Korei właśnie) czy chińskie, które teraz, po długiej podróży wracają do kraju pochodzenia…

Shanghai Biennale / Biennial – 2012.10

This is something you cannot miss if you are in the least bit interested in a(A)rt. The newly created Power Station of Art (that looks a little bit like oversized Tate Modern) has brought artists from all around the world, letting them use its huge spaces. What is the outcome? For me personally – painful legs after marching the whole day. But one day is definitely not enough to see it all. By the way: you should book your tickets online – that’s the theory but in real life you just give your best white face smile and enter with no fuss.

And what you get to see inside is a bit of gigantomania (Huang Yongping, “Thousand Hands Kuanyin”; a little too direct a reference to Duchamp), lots of installations marked with “Don’t touch” warning (those that have no such tag can be touched when the security guards are not looking; if you ask them whether you are allowed to touch they tell you they haven’t a faintest idea), lots of videos (I very much liked the works of Olga Chernysheva “Russian Museum” – minimalism, focusing on the detail that usually goes unnoticed, all clean and far from pompous), as for the paintings – so far nothing worth mentioning, maybe except for “Republic of Fritz Hanzel” by Yang Jiechang, a huge narration about an unexpected finding in a demolished building in Muenster.

I found Chan Wei’s “Salt City” quite moving – this is what the Western tourist is looking for in China – all those cute old little objects that the modern Chinese person would not use anymore or has simply forgotten about. The memory of childhood years rebuilt, slightly covered with dust or maybe obscured with the mist of oblivion, all that brings about vivid reactions of Chinese spectators.

Another interesting “reconstruction” is “Antarctica World Passport Delivery Village” by Lucy + Jorge Orta – it is an imaginary place of happiness free from boundaries, especially those administrative ones. All built using scrap material but not excessively demonstrative of its nature. The couple exhibits one more installation called “Orta Water – Purification Station”, a daring project of treating Huangpu river water and testing its palatability directly on the spectators. Looking through the window at the grey of the river, I must admit I am full of doubt…

There is a number of eco-projects to be found in the biennale. One of those that I fancied is “A liter of light” – so simple yet so efficient: Coca-cola bottles filled with water and installed in the roof bring bright sunlight into the room.

On the other extreme – the complete failure of an artwork: Simon Fujiwara’s “Rebbekah”. A thing so dull, superficial, Japanese tourist kind of reflection… Is the discovery of China being world’s warehouse with an army of anonymous workers still a discovery? Is the suffering of lacking the access to social media for two weeks still a suffering? Should that kind of waste fill the space of a gallery?

A similar approach is taken by Simon Starling and his “The Long Ton” – the comparison of Italian vs. Chinese marble, that is values, seems to be lacking finesse.

Oh, and there is one Polish trace – Monika Sosnowska’s “Stairway” – squeezed and deformed to fit into gallery space (at least that’s what the artist herself claims). Funny, huh?

As for the funny things – check out the photos of Thomas Hirschhorn’s “Spinoza car”.

What else can you find in Shanghai Biennale? A little bit of banality, a little bit of war, politics (but not too much). All in all – worth a visit. Even a second one. I will let you know when it happens (and write about, too).

***

Pozycja obowiązkowa dla wszystkich, którzy choć odrobinę interesują się s(S)ztuką. Nowopowstałe Centrum Sztuki Współczesnej (wyglądające trochę jak przeskalowane Tate Modern) ściągneło artystów z całego świata, oddając im do dyspozycji olbrzymie powierzchnie. Co z tego wynikło? Dla mnie osobiście – bolące nogi. Próbowałem obejść wszystko w ciągu jednego dnia ale to zadanie niewykonalne, o ile chce się choćby pobieżnie przyjrzeć temu, co zaproponowali artyści. Przy okazji – wejściówki na teren wystawowy należy teoretycznie rezerwować online, ale w praktyce wchodzi się na krzywy biały ryj.

A w środku – sporo gigantomanii (Huang Yongping – „Kuanyin tysiącręka”; dość/zbyt bezpośrednie nawiązanie do Duchampa), dużo instalacji przestrzennych opatrzonych karteczką „nie dotykać” (te bez karteczki można dotykać pod warunkiem, że strażnicy nie patrzą; na pytanie, czy wolno dotknąć zazwyczaj reagują bezradnym rozłożeniem rąk), sporo wideo (mi osobiście bardzo podeszły prace Olgi Chernyshevej zebrane pod tytułem „Russian Museum” – minimalizm, skupienie właśnie na tym detalu, na którym zazwyczaj się nie skupia, podane w przejrzystej formie, bez napinania się), malarstwo jak do tej pory – do pominięcia, może z wyjątkiem “Republic of Fritz Hanzel” Yang Jiechanga, wielkoformatowej opowieści o niespodziewanym znalezisku w wyburzonym budynku w Muensterze..

Za serce chwyta instalacja Chen Weia – „Salt City” – to właśnie to, co zachodni turysta najbardziej chciałby obejrzeć w Chinach. Wszystkie te stare przedmioty i przedmiociki, których współczesny Chińczyk się brzydzi albo o nich zapomniał. Zrekonstruowane wspomnienie dziecięcych lat, lekko przykurzone, a może przysłonięte mgiełką zapomnienia, wywołują wśród chińskiej części publiczności żywe emocje a przynajmniej uśmiech.

Inną ciekawą „rekonstrukcją” jest „Antarctica World Passport Delivery Village” Lucy + Jorge Orta – to wyimaginowane miejsce szczęśliwości bez granic, zwłaszcza administracyjnych. Wszystko skonstruowane z odpadów, acz swoją odpadowością nie epatujące. Drugą instalacją tej pary jest „Orta Water – Purification Station”, śmiały projekt uzdatniania wody z rzeki Huang Pu i testowania jej walorów smakowych na gościach muzeum. Patrząc przez okna na wijącą się obok rzekę, a zwłaszcza na jej kolor, nachodzą mnie pewne wątpliwości…

Projektów eko- znalazłoby się tu jeszcze kilka. Mnie osobiście przyciągnął pawilonik „A liter of Light” („Litr światła”) – proste ale jakże skuteczne: butelki po Coca-coli wypełnione wodą i wpuszczone w sufit jako lampy.

Na drugim biegunie umieściłbym „Rebekę” Simona Fujiwary – kompletna żenada, pobieżność i japońsko-turystyczne podejście do tematu. Czy odkrycie, że wszystko produkowane jest w Chinach przez anonimowe rzesze robotników to odkrycie? Czy dramat bycia odciętym od portali społecznościowych przez dwa tygodnie to dramat? Czy na tego typu instalacje nie szkoda miejsca?

W podobnym kierunku zmierza „The Long Ton” Simona Starlinga – dość łopatologicznie przedstawiający przewagę marmuru włoskiego nad chińskim, czytaj zachodniej jakości a chińskiej bylejakości (pozornej?).

Nie zabrakło też polskiego akcentu – „Schody” Moniki Sosnowskiej. Zgniecione – według opisu samej artystki – po to, by mogły się zmieścić wewnątrz muzeum. Zabawne.

Z innych zabawnych rzeczy – Thomasa Hirschhorna „Spinoza car” – patrz zdjęcia.

Poza tym trochę banału, trochę wojny, trochę – ostrożnie podanej ale jednak – polityki. Warto. Mam nadzieję znaleźć czas na dokońcczenie przebieżki po szanghajskim biennale. A wówczas przekażę kolejną porcję wrażeń.

Gansu – a quick tour, 2012.10

Most w pobliżu Wielkiego Muru / Suspension bridge next to the Great Wall

I used the time of national holiday to have a trip to Gansu. It was just a couple of days but it felt like a preview of all the marvels that are located nearby – the mountains, the deserts, the minorities… Not this time, though. I only had time to check out the west-most bit of the Great Wall of China (Jiayuguan; the authentic Wall with some parts rebuilt for tourists; full recommendation, a lot more interesting than overcrowded Badaling; watch out for the desert wind! The taxi from the city centre to the west-most part costs 30 kuai, don’t believe the driver if he says it’s more) and Lanzhou, especially the Baitashan park (White Pagoda Park; unfortunately, the pagoda itself is now undergoing renovation and cannot be accessed) where you can get the usual way from the front or from the back, watching all the beautifully settled little old houses undergoing demolition.

***

Korzystając ze święta narodowego, zaliczyłem wypad do Gansu. Wycieczka bardzo krótka, stanowiąca jednak zapowiedź tych wszystkich wspaniałości, które niedaleko stąd – góry, pustynie, mniejszości narodowe… To jednak w następnym rzucie. Tym razem tylko najbardziej wysunięty na zachód fragment Muru Chińskiego (Jiayuguan; autentyczna konstrukcja z miejscami odrestaurowanymi fragmentami, dostosowanymi do potrzeb turystów; polecam, zdecydowanie lepiej obejrzeć mur chiński tutaj niż w Badaling; uwaga na pustynny wiatr! Taksówka z centrum do najbardziej zachodniego punktu Muru to 30 rmb i nie dajcie się naciągnąć na więcej) oraz Lanzhou, a zwłaszcza park Baitashan (Park białej pagody; niestety, sama pagoda jest obecnie w remoncie), do którego można się dostać klasycznie, głównym wejściem albo od tyłu, oglądając po drodze całą dzielnicę malowniczo położonych domków w trakcie rozbiórki.

Shanghai – 1933, 2012.08

One of the weirdest tourist attractions of Shanghai is beyond any doubt Building 1933. Planned and built to be a huge slaughterhouse it adopted a number of functions throughout decades. Right now the city’s authorities are hesitating whether to turn it into a cultural centre (so far it hasn’t been working out) or an “exclusive” posh shopping place. Better check this place out before they totally spoil it. It is definitely a masterpiece of expressionist art-deco British minds that designed the complex. Stairways and footbridges running in all directions (you can imagine those poor pigs trotting around), decorative façade and glass clad “conference hall” – this place is heaven on Earth for photographers. And indeed there are many of them here – mostly students of some sort of photography schools; usually ten sweating men chasing one female model. Knowing how shy Chinese men usually are I’m guessing that for some of them this is the closest they have ever got to a woman. There is a number of newly weds having photo-sessions here. Funny thing when you think of the original function of “1933”…

***

Jedną z bardziej nietypowych atrakcji turystycznych Szanghaju jest bez wątpienia Budynek 1933. Pomyślany i wybudowany jako wielka rzeźnia, pełnił w swej historii kilka różnych funkcji, łącznie z fabryką leków. Obecnie miasto waha się, czy przeistoczyć to miejsce w centrum życia kulturalnego (na razie średnio to wychodzi) czy może w „ekskluzywne” centrum handlowe dla przesadnie bogatych. Zanim „1933” zostanie zepsuty (albo udoskonalony) warto mu się przyjrzeć z bliska, bo to swoiste arcydzieło ekspresjonistycznych art-decowych brytyjskich umysłów, które zaprojektowały ten budynek. Zagmatwany plan, rozbiegające się we wszystkich kierunkach klatki schodowe i pomosty (aż chciałoby się zobaczyć wszystkie te świnie drepczące po wijących się korytarzach), dekoracyjna fasada i przeszklona „sala konferencyjna” – to miejsce stanowi istny raj dla fotografów. A tych tutaj naprawdę sporo – dominują szkółki fotograficzne w składzie 10 spoconych mężczyzn z aparatami w mokrych łapskach plus jedna modelka. Znając wrodzoną chińską nieśmiałość, dla wielu z tych facetów to jedna z niewielu okazji by zbliżyć się do kobiety i jeszcze móc bezkarnie się na nią gapić. Sporo tu także młodych par wykonujących fotosesje – to całkiem oryginalna tło portretów ślubnych, zważywszy na pierwotną funkcję „1933”…

Hong Kong – A black celebration, 2012.07.01

Tourist visa tends to expire rather quickly, and when it finally does you can extend it in SH. But when your new one month visa expires, too – you have to go to Hong Kong. Depending on current regulations (and those tend to change quite often) you can extend it for a shorter or longer period.

Again, perfect timing for my arrival. The city is “celebrating” the 15th anniversary of handover to Mainland China. The Mainland put some funky decorations here and there but not too big and not too many in order not to irritate the already unhappy locals who definitely do not like the way Beijing manages things.

Evening firework show gathers a crowd smaller than that participating in the annual march against everything and everyone. July the 1st of each year is the ultimate opportunity for expressing their opinion about local policies, Biejing policies, violating human rights in China, lack of universal suffrage, the inhumane labour legislation etc. This is also a fair (literally) for all sorts of political parties begging for a vote and selling t-shirts. All in all, the HK citizens try to squeeze out as much as they can from this ersatz of democracy that they have had since the last British governor introduced some pro-democratic reforms just to make things complicated for Beijing after the handover would take place. And I describe it as the ersatz because that’s what it is – citizens can only elect 30 out of 60 representatives (the others are chosen in somewhat unclear conditions by representatives of different social groups; the same goes for their chief executive – he is elected by the body of 1200 pre-elected people).

***

Wiza turystyczna ma to do siebie, że szybko się kończy. A jak się skończy, to można ją przedłużyć o miesiąc na miejscu. A kiedy ważność tej nowej miesięcznej wizy wygaśnie – trzeba jechać do Hong Kongu. Zależnie od akurat obowiązujących przepisów (a te zmieniają się dość często) można ją tam przedłużyć na krótszy lub dłuższy okres.

Trafiam tu w najlepszym możliwym momencie. Miasto „świętuje” 15-lecie powrotu do macierzy. Macierz tu i ówdzie poustawiała „świąteczne” dekoracje, nie rzucają się jednak za bardzo w oczy, by nie drażnić miejscowych, którzy bynajmniej za pekińskimi porządkami nie przepadają. Wieczorne pokazy fajerwerków gromadzą zdecydowanie mniejszą publiczność niż południowy marsz protestu przeciwko wszystkiemu i wszystkim. 1 lipca każdego roku jest okazją do skondensowanego wyrażenia sprzeciwu wobec polityce lokalnej, pekińskiej, gwałceniu praw człowieka w Chinach, braku powszechnego prawa wyborczego, przeciw obowiązującemu prawu pracy itp. To także targowisko (dosłownie) partii politycznych wszelkiej maści, rozdających ulotki, sprzedających t-shirty i żebrzących o głosy, mogące dać parę miejsc w odpowiedniku naszego parlamentu. Słowem, mieszkańcy Hong Kongu starają się wycisnąć ile się da z tej namiastki demokracji, którą posiadają, przyznanej im zresztą w ostatniej chwili przez ostatnich brytyjskich administratorów coby wkurzyć rząd w Pekinie. Mówię o namiastce, bo jak inaczej nazwać prawo do powszechnego wyboru jedynie 30 z 60 posłów (reszta wybierana jest w niejasnych okolicznościach przez przedstawicieli różnych grup społecznych; podobnie rzecz ma się z wyborem tutejszego prezydenta)?

Qibao, Cienie przeszłości / Shadows of the Past, 2012.06

Teatr cieni / Shadow theatre

Qibao is one of touristy districts of Shanghai where what is old has not been demolished or was demolished but then rebuilt to imitate the original style. Though located far away from the centre, in Minhang, it is still very popular among the Shanghaiese. The come here to eat like crazy – that’s the main attraction of Qibao. The place is also popular for its cricket breeding – local crickets are said to be pretty aggressive, a feature that is highly desired for cricket fights that are traditionally organised here. You can also have a walk around and visit the (newly built) temples and see the shadow theatre, once a very popular form of entertainment. Nowadays, it is just a small place displaying their shows for a bunch of tourists plus a number of history rooms filled with nostalgia of past glory.

***

Qibao to jedna z turystycznych dzielnic Szanghaju, w której nie wyburzono tego, co stare, a jeśli wyburzono, to odbudowano w stylu „identycznym z naturalnym”. Choć położona z dala od centrum, w dzielnicy Minhang, to i tak w weekendy gęsto zapchana wypoczywającymi mieszkańcami miasta. Wypoczywającymi i objadającymi się lokalnymi specjałami, bo to główna atrakcja Qibao. Ponadto słynne są hodowane tutaj świerszcze, ponoć odznaczające się nieprzeciętnymi walorami bojowymi (tradycyjnie organizowane są tu ich walki). Można też zwiedzić okoliczne świątynie i obejrzeć pokaz teatru cieni, swego czasu bardzo popularnej tu rozrywki; obecnie to maleńki teatrzyk wystawiający kilka przedstawień dla garstki turystów plus kilka nostalgicznych pomieszczeń dokumentujących historię tej dziedziny sztuki w dzielnicy Minhang.

Shanghai, Zderzanie kultur / The bumping of cultures, 2012.05

Street art

Shanghai is stunning with its dimensions, noise, density of everything and everybody… There is no free space to be found, no matter day or night. Even when you take the last subway you cannot just sigh and sink into your own thoughts. You have to think collectively here, immersing yourself into the stream of people flowing one way or the other. One of the most amazing things is the lack of accidents between the participants of the traffic, even though nobody respects traffic signs or regulations – bicycles and scooters dash through the pavement and cars hardly ever respect the red light. I kind of tried to collide with cyclists and motorcyclists rushing through MY pavement. And I almost got it, it’s just that the very last moment they twist and dodge like some evil snake – they don’t even touch you and there is no way you can let go of your frustration. You can only collide on the subway where – especially in rush hours – nobody waits for you until you leave the train, they just keep pushing in. And those who alight never even complain! They just squeeze together and flow outside in a smooth stream. The smoothness is only broken when a whitey has this stupid idea to alight the normal way – then the bumps happen, then the faces turn in surprise: “but this is the way we have been pushing for ages”. Surprised was the driver of the bus that would always block the pedestrian crossing, forcing people to walk around his vehicle. When finally one whitey drew his attention to the fact that he is blocking our way he gave me a puzzled stare, looked around and… re-parked his bus. He really did not know he was being troublesome to the others and the others never thought of even mentioning it to him, either. Here nobody cares about those things. If you find an obstacle on your way, just flow around it. And let others flow around you, too.
Shanghai is breathtaking architecture, the Bund taken in thousands of photos, nightlife with its absurd high prices for everything, ridiculously low prices for everything in old boroughs that fall apart, destroyed by bulldozers (sometimes the destruction and the commerce happen at the same time); Shanghai is rich cultural life with trendy galleries for snobs, hundreds of small galleries located in special cultural districts, Shanghai is street stalls, Shanghai is endless shopping, highways winding in craziest ways in city centre(s), hookers trying to get into your cab offering “mashiaj” for 300, 200, 100, French concession, colonial houses, huge glass buildings, parks full of 2+1 families and old ladies dancing disco, heat and occasional typhoon. It takes a while to get used to that…

***

Szanghaj oszałamia swoimi rozmiarami, hałasem, zagęszczeniem wszystkiego i wszystkich… Tutaj nie ma miejsc pustych, niezależnie od pory dnia i nocy. Nawet w ostatnim nocnym metrze nie można westchnąć i samotnie pogrążyć się we własnych myślach. Tu trzeba myśleć kolektywnie, włączając się w strumień ludzi pędzących w tym czy w innym kierunku. Jedną z najbardziej zadziwiających rzeczy jest brak wypadków czy chociażby zderzeń między uczestnikami ruchu (drogowego i niedrogowego), choć żadnych przepisów ruchu drogowego tu nikt nie przestrzega – po chodnikach pędzą skutery i rowery a samochody nagminnie przejeżdżają na czerwonym świetle. Na próbę starałem się doprowadzić do kolizji z cyklistami i moto-cyklistami prującymi po MOIM chodniku. I już, już prawie się udało, ale zawsze w ostatniej chwili wywiną się jak zaskrońce i nawet Cię nie musną i nie ma jak wyładować frustracji. Pozderzać można się tylko w metrze, gdzie – zwłaszcza w godzinach szczytu – nikt nie czeka, aż pasażerowie opuszczą wagon, tylko dawaj, pchamy się do środka. Co dziwne, wysiadający nie protestują, tylko prześlizgują się na zewnątrz i wszystko przelewa się niezakłóconym strumieniem. No, chyba że trafi się nieprzystosowany białas, który ma kaprys normalnie wysiąść, wtedy następują zderzenia a na twarzach zderzonych maluje się wyraz autentycznego zaskoczenia: „Jak to? Przecież wszyscy zawsze się pchają”. Zaskoczony był też kierowca autobusu regularnie stającego na przejściu, przez co zmuszał pieszych do obchodzenia pojazdu dookoła. Kiedy w końcu jeden z pieszych (białas) zwrócił mu uwagę, że blokuje nam drogę, kierowca wytrzeszczył oczy, rozejrzał się i … przeparkował autobus. Wtedy zrozumiałem, że naprawdę nie zdawał sobie sprawy z tego, że utrudniał innym życie, bo tutaj nikt, łącznie z poszkodowanymi, nie zawraca sobie głowy takimi rzeczami. Przeszkody, w postaci chociażby innych osób, należy opływać i samemu być opływanym, dzięki temu miasto funkcjonuje bez większych zatorów.
Szanghaj to zapierająca dech w piersiach architektura, Bund ofotografowany na tysiące sposobów, życie nocne z absurdalnie wysokimi cenami za wszystko, absurdalnie niskimi cenami wszystkiego w sypiących się starych dzielnicach sukcesywnie równanych z ziemią przez buldożery (czasami handel i rozbiórka odbywają się równolegle); Szanghaj to także bogate życie kulturalne z modnymi galeriami dla snobów, niezliczoną ilością małych galeryjek w kilku dzielnicach wydzielonych pod działalność kulturalną, Szanghaj to handel uliczny, Szanghaj to shopping w nieskończoność, autostrady wijące się w centrum (centrach) miasta, starsze panie tańczące disco w parku, dziwki próbujące się władować do taksówki, oferując „masiaź” za trzy stówy, dwie, za stówę, francuska dzielnica, kolonialne domki, szklane wieże, zielone parki wypełnione rodzinami 2+1 i starszymi paniami tańczącymi disco, upały i co jakiś czas tajfun. Można się przyzwyczaić, ale trochę to potrwa…

Zhenjiang – Perfect Timing, 2012.04.04

Before I actually get to Shanghai I visit Zhenjiang (check the previous post), the town that I could call my hometown with so many friends living there. It’s just that Chinese home towns are better not to be left alone for more than a month, otherwise you might feel lost when you get back there. The places I was filming in 2010 have got all covered with skyscrapers, some boroughs have been demolished, others built anew… Luckily nothing has changed about Fei and his family – Auntie “Eat a little more” is still in good shape, Uncle Big Belly is still trying to convince me into drinking a few and Fei is still the same loony artist, with his head covered with more tangled hair than before.
I arrive in Zhenjiang for a job interview (the whole job thing will eventually not work out but that’s ok) and I could not even dream of a better timing. Picture this: a posh restaurant, a VIP room, round tables all full of delicacies, big plasma screen on the wall. Enter the Polish guy, I greet all the super-duper personalities already waiting and at the same time they show the infamous train crash in Poland on TV. Well, here is a topic to talk about. Polish railway vs Chinese railway. Snail versus cheetah. Ferrari versus Fiat. I manage to get the tasties bits out of the heaps of food, answering job-related questions once in a while, a Very Important Lady is buying a new car on the (I)phone, an ambiance so friendly, people so nice, the would-not-be employer is very pleased…
A different experience: celebrating QingMingJie – Tomb Sweeping Day, celebrated on 106th day after winter solstice. The story of this custom dates 2,500 years back. Its origins are quite sad: there used to be a guy called Jie Zitui, a faithful companion of Prince Wen. In the terrible time of exile, Jie would stick to his master and take care of him. Actually, he went as far as preparing a stew with meat cut out from his own thigh. After Wen got back on the throne their ways parted. Trying to find his benefactor the prince ordered to burn down the forest where Jie was said to be hiding. Unfortunately, the fire consumed Jie, too. Wen decided to commemorate his friend, establishing the holiday of Hanshi that transformed into QingMingJie later on.
OK, that’s the beautiful story behind it. And what is there left of the tradition? Basically, once a year the whole family gather, they go and sweep tombs together (the tombs are sometimes located somewhat picturesquely in hills out of town, but nowadays more often they are located in public cemeteries) then they all go to a restaurant, order lots of food that later on goes to waste and they drink like crazy (they drink baijiu, the traditional 52% strong alcohol). And then they go and visit another cemetery and then yet another… I don’t remember that many details – the sun, the heat, the smoke, food lying around the tombs, sellers of “paper money” for the dead jumping from one tombstone to the other, trying to make a good deal, baijiu, lots of baijiu. All other details can be found in the photos. Taken with my own shaking hands.

***

Zanim na dobre dotrę do Szanghaju, czeka mnie jeszcze wizyta w Zhenjiang (patrz wcześniejszy wpis), mieście, które – ze względu na liczbę przyjaciół i znajomych tam pomieszkujących – mógłbym traktować niemalże jak rodzinne. Miasta rodzinne w Chinach mają to do siebie, że lepiej ich nie opuszczać na dłużej niż kilka miesięcy, w przeciwnym wypadku możemy mieć problemy z rozpoznaniem okolicy. Miejsca, które filmowałem w 2010 r. zarosły wieżowcami, parę dzielnic wyburzono, kilka innych wybudowano… Całe szczęście Fei i jego rodzina nie zmienili się zanadto, Cioteczka „Zjedz Troszeczkę” wciąż w formie, Wujaszek „Balonowy Brzuch” wciąż namawia do wychylenia paru kielonków, Fei nadal jest tym samym szalonym artystą, tyle że głowa mu zarosła dżunglą artystycznie zmierzwionych włosów.
W Zhenjiang mam rozmowę kwalifikacyjną (z roboty nic ostatecznie nie wyjdzie ale nie ma nad czym rozpaczać), na którą docieram w idealnym momencie. Elegancka knajpa, salon dla VIP-ów, suto zastawione stoły, na ścianie wielka plazma. Wchodzę i witam się z tak ważnymi i dzianymi osobistościami, że aż nie jestem w stanie tego pojąć (i nawet nie próbuję), a spiker w TV anonsuje kolejny news – katastrofę kolejową w Polsce. I już mamy ciekawy temat do rozmów. Polskie koleje vs. chińskie. Ślimak vs. gepard. Ferrari vs. Polonez. Z góry żarcia krążącego po stołach wyskubuję to, co najlepsze, co jakiś czas odpowiadając na pytania o doświadczenie zawodowe, bodaj najważniejsza przy stole Pani VIP kupuje przez komórkę (Iphone ma się rozumieć) nowe auto, przyjazna atmosfera, przyszły-niedoszły pracodawca już jest ze mnie zadowolony a ja go wcale nie wyprowadzam z błędu.
Innym ciekawym doświadczeniem było świętowanie z całą Feiową rodziną QingMingJie czyli Święta Zmarłych (obchodzone w 106. dzień po przesileniu zimowym) lub inaczej Święta Sprzątania Grobów. Obyczaj ten jest praktykowany od 2,500 lat, jego początki wiążą się ze smutną historią Jie Zitui, wiernego towarzysza księcia Wen. W trudnych chwilach wygnania Jie nie odstępował swojego pana na krok i służył mu z tak wielkim zaangażowaniem, że przygotował mu zupę z mięsem wykrojonym z własnego uda. Gdy Wen wrócił na tron, ich drogi się rozeszły. Próbując znaleźć swojego dobroczyńcę, książę kazał spalić las, w którym Jie się ponoć ukrywał. Niestety, pożar pożarł również samego Jie a Wen postanowił uczcić pamięć swojego druha, ustanawiając święto Hanshi, które potem wyewoluowało w QingMingJie, ogólnonarodowe Święto Zmarłych.
Tyle pięknej teorii, obecnie praktyka wygląda tak, że raz do roku cała rodzina się zjeżdża i idzie odkurzać groby (czasami porozrzucane po górach za miastem, coraz częściej poustawiane w rządku na cmentarzach) a potem wspólnie udaje się do knajpy, gdzie nie jest w stanie przejeść zamówionej góry jedzenia (marnotrawienie jedzenia w restauracjach to temat na osobną analizę) ani przepić hektolitrów baijiu (tradycyjny chiński napitek o mocy 52%). A potem wizyta na następnym cmentarzu, a potem jeszcze kolejnym… Nie wszystko pamiętam całkiem jasno – żar z nieba, gryzący dym, porozrzucane dookoła jedzenie, złożone w ofierze przodkom, sprzedawcy papierowych „pieniędzy dla zmarłych” skaczący po grobach w pogoni za potencjalnymi klientami, baijiu, dużo baijiu. Reszta na zdjęciach, wykonanych drżącymi rękami.

China 2012: Introduction

To all those who thought I totally abandoned running this blog: you are so WRONG! And this post is to prove it:) Here comes some new stuff (and this new stuff should be also a kind of an explanation why I had no time to take care of the website).

First things first – what was I busy with while in Shanghai? Check the videoanswer below:

***

Do tych wszystkich, którzy zastanawiali się, czy całkowicie zarzuciłem prowadzenie niniejszego bloga: otóż zdecydowanie NIE! Na dowód prezentuję kolejną porcję materiału, stanowiącego jednocześnie jakieś wytłumaczenie dla mojej sieciowej bezczynności:)

Na rozgrzewkę – videoodpowiedź na pytanie: co ja właściwie przez ten czas robiłem w Szanghaju?

Flying back, 2010.12.08

A bus to the outskirts of Delhi, then a minibus with two European sadhu-clowns inside, with their forehead painted and Quechua sleeping backs in their hands… A short quarrel at the entrance to the airport building (I didn’t care to print out the ticket reservation, and it seems to be a problem here; furthermore, my final destination is London… – “On what grounds are you allowed into UK? Do you have the right visa?” – “European Union state citizens don’t need visas to enter UK, and Poland is a member state of EU” – “Please wait, we will check on that…”) and I’m on my way home.

I run through those thousands of kilometres again in my mind… Eight and a half months on the road, so many places, so many people met, so many experiences, so many images I can see before my eyes… There I climbed a glacier wearing sandals, there I bathed in a mud volcano, I looked in the eyes of thousand-year old stone faces, I was speechless in holy places, stared at overwhelming landscapes, cursed the steep way up, loved the speed downhill, I didn’t understand but I could feel, I saw the wounds of war, love and hate, contagious joy and immense poverty, I met real friends, had a million of glass eyes watching me and a monkey hypnotized with a sandwich, I saw Taj Mahal and krakowiak dance danced in the middle of the night on a bridge in Tbilisi. I was amazed.

 

 

Thank you all whom I met on the way and who pushed me further, many a time in an unexpected direction. I hope we will meet again soon.

 

***

 

Autobus do przedmieść Delhi, potem minibus, a w nim dwóch europejskich sadhu-klownów, z pomalowanymi czołami i śpiworami Quechua… Krótka scysja przy wejściu na lotnisko (nie wydrukowałem sobie rezerwacji lotu, a tutaj stanowi to problem; ponadto, moim portem docelowym jest Londyn… -„Na jakiej podstawie wolno Panu przebywać na terytorium Zjednoczonego Królestwa? Ma Pan odpowiednią wizę?” – „Obywatele Unii Europejskiej nie potrzebują wiz, by wjechać do UK, a Polska należy do Unii.” – „Proszę poczekać, sprawdzimy to…”) i już nieodwołalnie wracam do domu.

Jeszcze raz w myślach przebywam te tysiące kilometrów… 8 i pół miesiąca podróżowania, tyle miejsc, tylu poznanych ludzi, tyle doświadczeń, tyle obrazów przemyka mi przed oczami… Tu wdrapałem się na lodowiec w sandałach, tam kąpałem się w błotnym wulkanie, spojrzałem w oczy tysiącletnim twarzom z kamienia, oniemiałem z zachwytu w świętych miejscach, zapatrzyłem się w oszałamiające pejzaże, przeklinałem drogę pnącą się pod górę, uwielbiałem pęd w dół, nie rozumiałem, ale nawet nie rozumiejąc, czułem, ujrzałem świeże ślady wojny, miłość i nienawiść, zaraźliwą radość i niezmierzoną biedę, poznałem prawdziwych przyjaciół, obserwowały mnie miliony szklanych oczu i jedna małpa, zasadzająca się na kanapkę, widziałem Taj Mahal i krakowiaka odtańczonego w środku nocy na moście w Tbilisi. Byłem zachwycony.

 

 

Dziękuję wszystkim, których spotkałem po drodze i którzy pchnęli mnie dalej, często w nieoczekiwanym kierunku. Obyśmy się wkrótce ponownie spotkali.