Burgas 2010.05.01 96 km

When you ride your bike to Burgas at some point you might be surprised with signs telling you that cycling is not allowed on that route anymore, without giving you any alternative proposition. It is up to you what you will do but I decided to cycle anyway (fast!) and hope there will be no police cars on the way to stop me.
Burgas was a nice surprise, especially after seeing a big smog cloud hanging over the city… When you get into that cloud, you don’t mind it anymore and you start appreciating the walkable city centre and the immense park with all those fascinating sculptures around and people selling their everything in the alleys…

***

Niemiłym zaskoczeniem na drodze do Burgas są znaki zakazu ruchu rowerów – znaki, które postanowiłem zlekceważyć, przyspieszyłem tylko trochę, żeby mieć ten odcinek jak najszybciej za sobą i tylko miałem nadzieję, że nie natknę się na policję…
Burgas zaskoczyło mnie natomiast pozytywnie – po dojrzeniu z oddali wielkiej chmury smogu wiszącej nad miastem nie spodziewałem się niczego dobrego… A tu proszę: sympatyczny deptak, zadbane uliczki i ogromny park zapełniony intrygującymi rzeźbami oraz przekupniami handlującymi czym się da…

Byala 2010.04.30 64 km

For most of this part I had to fight the cold wind coming from the Black Sea. I arrived in Byala with a light cold but a warm shower got me back in shape in no time at all:)
I lodged in a cheap hotel – I was the first and unexpected guest this season. I was greeted with tea and cookies and obtained a room on top floor, with the best view on this future tourist-crowded town…

***

Przez większą część trasy walczyłem z chłodnym wiatrem wiejącym od Morza Czarnego. Dotarłem do Byalej lekko przeziębiony, ale gorący prysznic zaraz postawił mnie na nogi.
Przenocowałem w tanim hotelu – byłem pierwszym, niespodziewanym gościem w tym sezonie. Podjęto mnie herbatą i ciastkami oraz zakwaterowano w pokoju z najlepszym widokiem na Byalą – miasteczko aspirujące do miana kurortu.

Varna 2010.04.29 62 km

It was easy and short (and flat) this time… I got to Varna early enough to spend half a day greeting the Black Sea. It was not hot enough to sunbathe yet so the beach was almost empty. Which also meant that there were no crowds to hide the ugly soc-real architectural complex that dominated the coast. Some attempts are being made to make it look acceptable but to no big result so far… One curious thing about Varna (and other Bulgaria seaside resorts) was that you could find an espresso machine virtually everywhere – good thing if you are addicted…
I was hosted by Neda and Mimo with whom I made a little tour in search for “raw material” for moussaka. And believe me, it was worth it. And chatting with them felt great – I hope to see you again soon, guys!

***

Krótko, łatwo i płasko…Do Varny dotarłem na tyle wcześnie,m że mogłem poświęcić ładnych parę godzin na zwiedzanie. Skoncentrowałem się na plaży i powitaniu Morza Czarnego. Temperatura nie była dość wysoka, żeby się opalać, w związku z czym nie zaobserwowałem tłumów. Zaobserowałem za to ohydną socrealistyczną architekturę zaśmiecającą nabrzeże. Obecnie prowadzone są próby zagospodarowania rozpadających się betonowych kloców, ale rezultaty są na razie mizerne… Ciekawostką, która dotyczy nie tylko Varny, ale i innych nadmorskich miejscowości, jest wszechobecność automatów z kawą – są praktycznie wszędzie, co z pewnością pomaga pielęgnować nałóg:)
Ugościli mnie Neda i Mimo, bardzo miła parka, z którą przez dłuższy czas prowadziliśmy poszukiwania półproduktów niezbędnych do stworzenia moussaki. Warto było – nie tylko ze względu na przpeyszny efekt końcowy, ale także z tego powodu, iż przy okazji naszego zwiadu przy jednej ze sklepowych półek natrafiliśmy na … nasze, swojskie Delicje Szampańskie! Z niejaką satysfakcją donoszę, że udało mi się od nich uzależnić Nedę:)

Dobrich 2010.04.28 110 km

In Dobrich I found a really cheap place to stay (16 Lev) – you would probably call it a Youth Hostel if they had the license. But that’s impossible with the hygiene standard:) Other than that the place felt really cosy. The owner offered me a gift, too. I got a glass with Bulgarian popstar making publicity for watermelons – yeah, you guessed right the attributes she was using to encourage you – no finesse but a real souvenir:)
I had a nice evening watching a football game (Barcelona vs. Inter Milan) with a bunch of electrical company workers; one of them kept on asking if I had a sister – I don’t want to know why).

***

W Dobrichu udało mi się znaleźć tanie miejsce noclegowe (16 Lev) – coś na kształt schroniska młodzieżowego, tyle że niespełniającego wymogów sanitarnych… Poza tym było bardzo przyjemnie, wręcz rodzinnie. Od właściciela otrzymałem prezent w postaci szklanek stanowiących element kampanii promującej spożywanie arbuzów, skarbu narodowego Bułgarii, zdobionych wizerunkiem lokalnej gwiazdy muzyki pop, eksponującej inne skarby w celach promocyjnych właśnie. Mało tu finezji, za to jako pamiątka – bezcenne!
Spędziłem miły wieczór, oglądając mecz Barcelona – Inter w towarzystwie monterów instalacji elektrycznych. Jeden z nich wciąż się dopytywał, czy mam siostrę. Nie chcę nawet wiedzieć, dlaczego…

Silistra 2010.04.27 62 km

The route to Silistra was marked by two meetings – the first one in Bogdantsi, where I made a stop to buy some refreshments. When I sat next to the shop to have my pancake a group of local Gypsies approached. I couldn’t make out what they were saying but they were surely interested in my vehicle:) After a while a car arrived and out came Valeri, the coolest guy in town. In very good English he told me about the village populated mostly by Turkish Gypsies (that is precisely how they refer to themselves; the word “Romani” would be completely out place here) who don’t speak any Bulgarian and don’t even try to integrate with the hosting nation… which of course leads to hostility and general lack of understanding. And on top of it – as I was told by Valeri – lots of his fellow villagers earn their money in not-all-legal ways…
However, there are some Gypsies that broke the spell and succeeded in their career just like Valeri – he speaks a number of foreign languages and has quite a good job actually as he is in charge of animating activities for female tourists in one of Black Sea resorts… The season was about to start and Valeri was eager to get back to work. No wonder…
All other Gypsies, though, were completely incommunicable for me – they needed Valeri to translate all the time and all the time they would stick to one and only subject – why on Earth am I cycling that far and why am I traveling at all? What a strange question to be asked by representatives of once most on-the-move nations in the world… What happened to you, guys? The only feature they preserved from their nomad way of living is the love for horses. Here nobody compares their cars or girlfriends – the horse is the key status-marker.
I had to refuse the hospitality of Valeri as I have only cycled a short distance that day but I was “warned” that when I get to Turkey people will keep inviting me to drink tea, hang out or stay in their homes…
When I was getting close to Silistra, I stopped for a while to take some photo shots of the landscape around me. And as I was doing so a cyclist approached. Svetlo was his name and it means “the light” and he certainly brought me some light that day… After a couple of minutes chatting he invited me to stay at his family apartment close to Silistra as he was heading there to pay his parents a visit. On the way he showed me the natural reserve in Srebarna – marshes with intense blue spots of water here and there and all kinds of birds flying around. And when we arrived at home I was offered some delicious fish meal and shown some photographs of Svetlo’s 6-month trip to India. My new friend told me a lot of stories about his Asian experience and I hoped to see him again soon as he was heading for Turkey later on…
And he also organized a couch for me in Varna where I was heading in two days.

***

Trasa do Silistry to przede wszystkim dwa spotkania: pierwsze z nich w miejscowosci Bogdantsi, gdzie zatrzymałem się na parę chwil w celach zakupowych. Gdy rozsiadłem się wygodnie pod sklepem (prawdopodobnie jedynym we wsi) i zacząłem pałaszować świeżo zakupiony naleśnik, zostałem otoczony przez grupkę lokalnych Cyganów. Choć ich mowy nie rozumiałem ni w ząb, to jasnym było, że ich ożywione rozmowy dotyczą mojego wehikułu. Po chwili pod sklep podjechał samochód, z którego wyskoczył Valeri – najbardziej spoko koleś w okolicy. W bardzo dobrym angielskim opowiedział mi o Bogdantsi, gdzie niemal wszyscy mieszkańcy to tureccy Cyganie (określenie bynajmniej nie obraźliwe, jako że sami je stosują; nazwać ich Romami byłoby zupełnie nie na miejscu), nie mówiący ani trochę po bułgarsku i niespecjalnie starający się zintegrować ze swoimi bułgarskimi gospodarzami… A to, rzecz jasna, prowadzi do niezrozumienia a nawet wrogości… Zwłaszcza, że – jak przyznał Valeri – większość jego pobratymców zarabia na życie metodami w najlepsym wypadku półlegalnymi.
Całe szczęście, niektórym udaje się wyrwać z zaklętego kręgu, Valeri jest najlepszym przykładem: włada kilkoma językami i posiada bardzo dobrą pracę – jest animatorem czasu wolnego turystek w kurorcie nad Morzem Czarnym… Wkrótce rozpoczyna się sezon, nic dziwnego, że już nie może się doczekać, kiedy wróci do roboty…
Z pozostałymi Cyganami porozumiałem się za pośrednictwem Valeriego właśnie – nie mogli pojąć jak i po co tak daleko zajechałem na rowerze. Cóż za dziwne pytanie w ustach przedstawicieli ludu, który do niedawna słynął z ciągłego przemieszczania się. Co się z wami stało, Cyganie? Jedyną pozostałością po wędrownym trybie życia jest zamiłowanie do koni – tutaj wyznacznikiem statusu nie jest klasa auta czy uroda żony ale jakość konia właśnie…
Na koniec musiałem wykręcić się od zaproszenia do domu Valeriego – wszak dziś jeszcze daleko nie zajechałem. Zostałem za to uprzedzony, że w Turcji od gościny nie uda mi się wywinąć:)
W drodze do Silistry zatrzymałem się na krótką foto-sesję z pejzażem w roli głównej. W trakcie pstrykania podjechał do mnie rowerzysta – Svetlo czyli “światło” (to nie ksywa, naprawdę ma tak na imię). Po krótkiej, sympatycznej rozmowie Svetlo zaoferował mi couch w rodzinnym mieszkaniu, do którego właśnie wracał po półrocznej podróży do Indii. Po drodze zatrzymaliśmy się na chwilę przy rezerwacie w Srebarnej – bagniskach poprzetykanych arcybłękitnymi kałużami, z ptakami wszelkiej maści latających dookoła – istny raj dla ornitologów.
Zostałem podjęty pyszną rybną kolacją, tudzież opowieściami indyjskimi. A na deser – załatwienie noclegu w Varnie, jednym z kolejnych przystanków na mojej drodze…

Tutrakan 2010.04.26 65 km

Directly after all the Bucharest activities I hitch-hiked back to Giurgiu, took the bike and left for another daily ratio of cycling… This time it felt a lot harder, though – I was falling asleep all the time and as soon as I crossed the bridge between Giurgiu and Ruse (interesting construction by the way – it is the first bridge ever built not to go straight across the Danube, it makes a smooth curve instead) I lay in the grass to have a little nap…
In Tutrakan, fishermen town, I found a nice hotel with a help from passers-by and policemen. The owner of the place was a sailor who used to work on a ship with some Poles – his Polish was very good, he was even using the right cursing words, applying them with wrong timing, though.
The hotel itself was an old fishermen house with its old character preserved. Not very cheap (9 Euros) but definitely worth the price. It felt so nice that I forgot to give back the key when I was leaving in the morning and the family of the owner had to chase me with their car outside the town to get it back…

***

Bezpośrednio po zdarzeniach w Bukareszcie, dostałem się autostopem z powrotem do Giurgiu, gdzie pobrałem uprzednio pozostawiony rower i ruszyłem w kierunku Bułgarii. Tym razem, po dwóch nieprzespanych nocach, było dość ciężko. Po przejechaniu mostu między Giurgiu a Ruse (swoją drogą, ciekawa konstrukcja – to pierwszy most na świecie, którego trasa biegnie po łuku), urządziłem sobie małą drzemkę w trawie na poboczu…
W Tutrakanie znalazłem miły hotel – z pomocą przechodniów i policjantów, którzy wezwali właściciela, który okazał się być marynarzem, pracującym na statku z Polakami, a jego znajomość polskiego była imponująca. Opanował zwłaszcza nasze swojskie przekleństwa, dekorując nimi każde zdanie – tyle często co nierytmicznie…
Hotel okazał się być starą rybacką chatką – odnowioną ale z zachowanym charakterem. Nie było przesadnie tanio – 9 Euro – ale było warto. Spodobało mi się na tyle, że rano zapomniałem oddać klucze i rodzina właściciela musiała ruszyć za mną w pościg samochodem…

Bucharest, 2010.04.24 60 km

Bucharest was a difficult experience for me – not enough sleep, too many bars and too many cheap shoarma kebabs.
The only tourist attraction or *kind of attraction* I really got to see was the Building of Parliament that is said to be one of the few buildings that can be seen form the outer space… I saw it from the surrounding-park space and it was pretty impressive with its size but not with architectural stylishness…
Though it was chaotic and under construction, I found the old town OK, with all sorts of pubs to hang out in until the morning (which solved the issue of accommodation). It felt like a Mediterranean city without a sea.
I found Herastrau Park surprising, mainly because of Micheal Jackson monument and a little walk named after him (Him). In that very park you can rent a bike for free for two hours (you have to wait in line to get it for one hour, though) and cycle around trying not to kill flocks of pedestrians and fellow killer-cyclists…
There was also a big skatepark full of kids and senior kids. I came across a group of jugglers practicing their art and encouraging passers-by to give it a try. Later on, some of the jugglers would do an impressive fire show, too…

***

Bukareszt nieco mnie zmęczył – za mało snu, za dużo imprez i tanich kebabów…
Jedyną tak zwaną atrakcją turystyczną, która zaliczyłem, był budynek parlamentu, olbrzymia konstrukcja, ponoć widoczna z kosmosu. Z całą pewnością była dobrze widoczna z poziomu trawy, na której się wylegiwałem w okalającym parlament parku. Wrażenia estetyczne, poza wielkościowymi – żadne.
Mimo chaosu i rozkopania, stare miasto należy uznać za plus dodatni – mnóstwo knajp rozmaitej maści, działających często do samego rana (co załatwiło kwestię noclegu ale nie snu). Atmosfera bardzo śródziemnomorska, zabrakło tylko mew i morza.
Park Herastrau był pewnym zaskoczeniem, zwłaszcza ze względu na pomnik Michaela Jacksona i uliczkę jego (Jego) imienia. W parku tym można za darmo wypożyczyć na dwie godziny rower (a także odczekać w kolejce godzinę, żeby się do niego dostać) i hulać dookoła, starając się nie rozjechać żadnego z tysięcy przechodniów, tudzież nie zderzyć się z innym szalonym rowerzystą.
Wśród alejek i skwerów schował się również skatepark, w którym na wszelkich możliwych urządzeniach kołowych szaleje młodzież i młodzież starsza. Trafiłem również na paczkę żonglerów, prezentujących własne umiejętności i zachęcających osoby postronne do spróbowania własnych sił. A wieczorem – pokaz żonglerki z ogniem w roli głównej…

Buzescu, Giurgiu 2010.04.23 124 km

What an amazing place on my way! The whole town is filled with palaces of different kinds, each of them trying to be greater, shinier, fatter than the neighbour’s. This place is almost 100% populated by Romani people. Different stories are told about how they managed to finance erecting those pompous constructions. Drug dealing, theft, selling women. There is also a legend that says that in each of those houses a hundred of inhabitants live – without furniture or even toilets. I will never know – I didn’t manage to communicate with the kids I met – they only speak their own language that I cannot fake.

Passing next to one of those magnificently ugly palaces with my mouth open with awe, I was stopped by one of their residents sitting on an abundantly decorated bench. She asked me for a cigarette. I don’t smoke, sorry…

The remaining part of the route to Giurgiu was easy and flat. I arrived later than expected, though – again due to Google Maps calculation error… The whole distance from Gardesti to Giurgiu was 124 km but GM would say something totally different.

In villages preceding Giurgiu I was having nicest welcome so far – every older person whom I greeted would give me their individual blessing (the things they said would never repeat…), the kids would run to the side of the road to give me high five one after another – it didn’t help to keep my balance but it surely helped my morale:)

There was a big feast going on in Giurgiu because of St. George holiday – there was a lot of beer, sausage and loud music but I guess I wasn’t in the right mood…

***

Po drodze zawitałem w miejscu wyglądającym na pochodzące z zupełnie innej rzeczywistości. Niemal sto procent populacji Buzescu stanowią Romowie. I mają swój specyficzny styl mieszkania… Na architekturę miasteczka składają się właściwie nie domy, lecz pałace, każdy jeden większy i wspanialszy od sąsiedniego. Po Rumunii krążą różne historie na temat sposobu sfinansowania budowy tych konstrukcji – narkobiznes, handel kobietami, kradzieże… Według miejscowych podań w każdej rezydencji mieszka po sto osób, bez mebli i bez toalet, słowem ważny jest jedynie przepych na zewnątrz. Jak jest naprawdę nie udało mi się dowiedzieć, języka romskiego nie jestem w stanie zasymulować…

Przechodząc obok kolejnego megaozdobnego monstrum, z zadartą głową i rozdziawioną gębą, zostałem zatrzymany przez mieszkankę willi, wypoczywającą na eleganckiej ławeczce – czy nie mam do odstąpienia papierosa? Sorry, ja niepalący…

Pozostała część trasy do Giurgiu była cudownie płaska i niewymagająca wielkiego wysiłku. Mimo to na miejsce dotarłem z opóźnieniem – winowajcą znów było Google Maps. Pełna odległość od Gardesti do Giurgiu wyniosła 124, zaś GM zaproponował wersję o wiele bardziej optymistyczną.

W wioskach poprzedzających Giurgiu spotkałem się z najsympatyczniejszym do tej pory przyjęciem przez miejscowych – każdy ze staruszków, którym się ukłoniłem, pozdrawiał mnie, układając naprędce własną formułkę, dzieciaki podbiegały i przybijały mi piątki podczas jazdy – co na pewno nie ułatwiało utrzymania równowagi ale za to jakże podnosiło morale!

Po przybyciu do centrum Giurgiu załapałem się na wielką imprezę piwo-kiełbasiano-paramuzyczną spowodowaną dniem świętego Jerzego, ale nie byłem w odpowiednim nastroju…

Gardesti 2010.04.22 142 km

My next stop was Gardesti, a little village where the mother and grandmother of Alex live. I was given some very precise directions how to get there, otherwise it would have been very but very hard… By the way, never thrust the distances that Google Maps gives you. Add a quarter of the distance not to have a bad surprise…

Upon arrival I put my fake Romanian to operation again and talked a bit about life in the countryside. Not only we talked about it but I also experienced it with my own stomach:) I had some real milk from a cow that stayed in the barn next to the house. Real eggs from real chickens, real cheese, vegetables and wine… I haven’t had a meal so tasty for a long time.

The next day the ladies would not let me go without a bag of food for the route. And I was really moved by their hospitality…

***

Moim kolejnym przystankiem było Gardesti, mała wioska, w której mieszkają mama i babcia Alex. Otrzymałem bardzo dokładne wskazówk odnośnie trasy – bez nich w życiu nie dałbym rady tam dotrzeć.
Przy okazji – nie ufajcie zbytnio wyliczeniom Google Maps – lepiej zawsze dodać parę, paręnaście kilometrów by potem uniknąć nieprzyjemnych niespodzianek.

Po dotarciu na miejsce ponownie zastosowałem mój sztuczny rumuński, który znów okazał się być przyswajalny dla rozmówczyń. Pogadaliśmy trochę o życiu na wsi i w mieście, a przede wszystkim jedliśmy i jedliśmy (tzn. ja jadłem, a obie panie wciskały we mnie, ile wlezie). Prawdziwe mleko przed chwilą wydojone z krowy schowanej w pobliskiej oborze, prawdziwe jaja od prawdziwych kur, prawdziwy ser, warzywa, wino… Dawno nie miałem przyjemności kosztować równie pysznego jadła…

Nad ranem otrzymałem dodatkowy pakunek z prowiantem na drogę. Gościna i życzliwość obu pań były niesamowite…

Craiova 2010.04.20 95 km

Getting to Craiova was easy except for the ferryboat from Vidin to Calafat, Romania… There is no schedule, you just need to be lucky to hop on the boat when it’s there. I arrived at the pier some 2 minutes too late and hate to wait for 1,5 hour…
Rain was a faithful companion during that day. At some point it was pouring so heavily that I had to stop and hide in a little shop/bar in some village. Soon I had a couple of local bar-goers asking me all sorts of questions – in Romanian, of course. I put my French into operation and tried to make it sound Spanish enough so that it becomes similar to Romanian. It worked surprisingly well and soon a bunch of sixty-something year olds was explaining me the miracles that a GPS would bring upon me If I had one. I remained unconvinced, however, and when it stopped raining I set off for Craiova.
Where I was received by Raz, his girlfriend Alex & his family – and it really was a warm welcome. I tried some family-produced wine – it was delicious and probably quite strong. I was also shown around the city – the main square was still decorated with some huge kitschy Easter decorations. We also walked the nature museum located nearby – it had been renovated recently with EU money and the investment definitely was worth it. Some of the stones and birds you can see in there (the birds are not alive, of course) are really amazing…
I also got to taste some mamaliga, the dish that would make me scared whenever I even heard about it. But when I tasted it – it was really good. It’s corn-based and difficult to compare with anything else…

***

Dotarcie do Craiovej nie stanowiło problemu, wyjąwszy oczekiwanie na prom do Calafat w Rumunii. Brak jakiegokolwiek rozkładu jazdy sprawia, iż należy liczyć na łut szczęścia. Mi takowego akurat zabrakło – spóźniłem się o jakieś 2 minuty i na następny prom przyszło mi czekać półtorej godziny…
Deszcz był tego dnia moim wiernym towarzyszem. W pewnym momencie zaczął tak ostro zacinać, że musiałem się schronić w wioskowym baro-sklepie. Po chwili zostałem otoczony kordonem bywalców lokalu – starszych panów, którzy bardzo chcieli się ze mną porozumieć. Po rumuńsku, rzecz jasna. Włączyłem zatem mój francuski, przetworzyłem wymowę na bardziej hiszpańską i czekałem na reakcje. O dziwo, komunikacja wyszła nam całkiem nieźle – po paru chwilach ekipa sześćdziesięcioparolatków próbowała mnie przekonać do cudownego wynalazku, jakim jest GPS. Pozostałem nieugięty i ruszyłem w drogę, gdy deszcz zelżał…
W Craiovej zostałem podjęty przez Raza, jego dziewczynę – Alex i sympatyczną rodzinkę. Na wstępie skosztowałem domowego wina w kilku wersjach – wszystkie przypadły mi do gustu. Zostałem również oprowadzony po mieście – plac centralny był wciąż przystrojonony monstrualnych rozmiarów dekoracjami w bardzo złym guście. Odwiedziłem muzeum przyrodnicze, niedawno przemodelowane za pieniądze z UE. Choć w tych rejonach z pieniędzmi z Unii dzieją się różne dziwne rzeczy, to tym razem inwestycję należy uznać za udaną. Ekspozycja jest ciekawa, wypchane zwierzaki wyglądają imponująco, różniaste minerały mienią się wszelkimi możliwymi kolorami… Polecam.
I najważniejsze – spróbowałem mamałygi, której smaku bardzo się obawiałem i …przeżyłem. Ci, którzy nie kosztowali, niech żałują.