Antalya 2010.05.26

Antalya… According to the legend, king Attalos II of Bergama sent his men around the world to look for the paradise on earth, a place that would set all other rulers envious. And after many months of traveling they found what they should…. And so Antalya was founded – a necessary stop on my way to Cyprus.
I wasn’t planning a long stay, so I only limited myself to having a look at the old city and a visit to one of nearby waterfalls. I chose – almost randomly – the Duden waterfall.
And it was well worth it: the dimensions may not be that impressive, but in terms of prettyness I give it 10/10. It is a perfect place to hide out from heat.
At the end of the day I took another night bus – heading for Tasucu.

***

Antalia… Według legendy król Attalos II rozesłał swych posłańców po świece, by znaleźli raj na ziemi, najpiękniejsze miejsce, którego zazdrościliby mu inni władcy. Po wielu miesiącach podróży znaleźli to, co należało… I tak została założona Antalia – stanowiąca niezbędny przystanek na mojej drodze ku Cyprowi… Nie planowałem dłuższego postoju, zatem ograniczyłem się do rzutu oka na stare miasto i dłuższej wizyty w jednym z okołoantaliowych wodospadów – wybór, nie do końca świadomy, padł na wodospad Duden.
Zdecydowanie warto: może rozmiary nie są rekordowe, za to w kategorii ładności przyznaję maksymalną ilość punktów. Poza tym to idealne miejsce na ukrycie się przed upałami.
A wieczorem – kolejne nocne połączenie autobusowe – tym razem do Tasucu.

Turgutreis & Bodrum 2010.05.24

I had a little family meeting in Turgutreis – I managed to get in sync and celebrate Mother’s Day. I also got rid of some of unnecessary luggage passing it to my Mother, going back home after one week’s stay at Turkish riviera. I got some Polish pork sausages – a delicacy you can’t find in a Muslim country.
Turgutreis itself was not very appealing to me – covered with luxurious hotels, restaurants and souvenir shops it had nothing in store for me. No cheap accommodation whatsoever. A friendly waiter gifted me with a Turkish-English mini-phrasebook and advised me to sleep in the beach – it’s 100% safe as there is a guard watching over all night.

I only stayed a couple of hours in Bodrum – a city as touristic as it can be – but that time was not wasted.
I started with purcasing a ticket for the night coach to Antalya – I managed to get a nice price by showing my video testimony of my presence during Fenerbahce game – it so happened that the guy at the desk was a big fan of that team. My story and the material shown were so appealing to him that not only did he go down with the price but he also introduced me personally to the driver and the crew of the coach and asked them to take good care of me (if he could, he would have gone with me but he had to stay in the office for the night shift).
Since there was some 2 hours left before the departure, I decided to make a quick tour in the city. I was spotted taking pictures in the harbour by the crew of one of the most impressive ships I have ever seen. I was invited to chill out on the deck and after a couple of minutes conversation I was offered a job! It was really tempting as this ship could go for a cruise around the world if only the customers so wished. Maybe on my way back?

***

W Turgutreis odbyłem małe spotkanie rodzinne – udało mi się zsynchronizować i poświętować Dzień Matki. Poza tym pozbyłem się zbędnej części bagażu, przekazując go Mamie, wybierającej się z powrotem do Polski po tygodniowym wywczasie na tureckim wybrzeżu. Zostałem obdarowany polską kiełbasą wieprzową – rarytasem, którego w Turcji nie uświadczysz…
Samo Turgutreis jest średnio porywające – zabudowane luks-hotelami, restauracjami i sklepami pamiątkarskimi. Absolutny brak tanich miejsc noclegowych. Przyjazny kelner poleca mi przespanie się na plaży – strzeżonej przez całą noc – i wręcza mi jednostronicowy słownik turecko-angielski z najpotrzebniejszymi zwrotami.

W Bodrum – mieście tak turystycznym jak to tylko możliwe – zabawiłem ledwie parę godzin, nie był to jednak stracony czas.
Zacząłem od nabycia biletu na nocny autobus do Antalii – w uzyskaniu dobrej ceny pomogło moje video-świadectwo obecności na meczu Fenerbahce – sprzedawca biletów jest wiernym fanem tej drużyny. Moja opowieść i zaprezentowany materiał na tyle go poruszyły, że nie tylko obniżył cenę jak to tylko możliwe, ale również chciał jechać razem ze mną… Niestety, musiał zostać na nocną zmianę w biurze. Przedstawił mnie natomiast kierowcy i obsłudze autokaru, przykazując im, by o mnie dbali.
Ponieważ do odjazdu zostały jeszcze dwie godziny, postanowiłem zwiedzić nabrzeże. Podczas obowiązkowej sesji zdjęciowej zostałem wypatrzony przez załogę jednego z wypasionych żaglowców zaparkowanych w przystani. Zostałem zaproszony na pokład i po krótkiej rozmowie zaoferowano mi pracę. Oferta nad wyraz kusząca, bo załoga ma wszelkie uprawnienia by odbyć choćby rejs dookoła świata – wszystko zależy od klientów… Kusząca oferta, może w drodze powrotnej?

Fetihye + Kayakoy and Oludeniz 2010.05.21

We arrived in Fethiye late in the evening, without knowing precisely where the hostel we were looking for was located. There was a huckster from Ideal Pension hovering around the bus station, inviting us to hop on his van. My Israeli companions chose to stay in a different place, discouraged with some poor reviews found on the Internet. As for me, however, I decded to experience all the possible dirt and stink.
And this was precisely what I found plus a member of staff that was permanently high, a malicious little crook of the owner trying to convince everyone to go for their „special deals”.
Luckily there were more brighter points of my stay there – accidentally I met two Polish couchsurfing hosts from Konya that I had contacted a week earlier. It had been a month that I last spoke Polish live! Another great surprise was the presence of Caroline – Argentinian-Canadian-Australian girl I had met in Pamukkale. Together with Caro we went to Kadikoy, old Greek village that had been totally abandoned in 1923 during resettlement actions. We set off to get there despite the rainy weather – we just kept our fingers crossed that it would get better (and it paid off – the afternoon was very sunny). We entered the ruins of the village for free – thanks to stubornness of Caro and a little help from the locals (don’t bother paying the entrance fee – they are not doing anything to upkeep the place except for sticking a big Turkish flag on the top; one of the guards, suspecting we might want to enter for free, was following us on his bicycle, trying to hide behind a tree whenever we turned our heads). The abandoned town is quite impressive – it looks a lot older than it is with all the stone houses and churches and all that set beautifully on mountain slope.
We decided to walk the way from Kadikoy to Butterfly Valley and Oludeniz through the mountains. On the way we had a little dispute about how to read the walking track marking, but nobody ever had doubts that my version would be the correct one, right? Right?
After a couple of hours walk through the forest with occasional clearances allowing us to see some splendid seaside views we arrived at Oludeniz – a very special tourist village where all prices are given in pounds, menus revolve around fish and chips, where they screen all Premiership games on TV and the most essential element of the landscape is made of beer-swollen pink XXL bellies. Only water in the sea and sand seem to be local…
The following day we went on a cruise with Caro and the Polish couple. We refused the „special deal” from the mean Ideal Pension owner and went straight to the harbour, negotiated a nice price and hopped on the best looking boat around to set off for a day-long trip to all nearby islands. On our way we found out that even in the most remote places you can buy pancakes and that some people are able to rub in sunbathing oil for two hours non-stop. We also got to see moderate beautifl views (oh, I have become so choosy on this trip) and splash in different bays.
The last thing to do in Fethiye was visiting Lycian rock tombs – fenced all around and guarded by one sad fellow, who would, however, leave after 6 P.M., thus making it possible to enter for free. But even that is not worth it – you can see everything from the outside and the only extra sensation you get when you enter is a subtle scent of urine left by frustrated tourists who paid their entrance…
The very last thing to do was trying a 1.5 m pide and locally made ayran – yummy!

***

Do Fethiye dotarliśmy późnym wieczorem, nie wiedząc dokładnie, gdzie znajduje się uprzednio wypatrzony przez nas hostel. Na dworcu czekał na nas już naganiacz z „naszego” Ideal Pension, zapraszający do firmowego minibusa. Koleżanki z Izraela ostatecznie zdecydowały się udać do innego lokum, zniechęcone negatywnymi recenzjami z Internetu. Ja zaś postanowiłem stawić czoła ewentualnemu brudowi i smrodowi i dziarsko załadowałem się do auta.
Znalazłem, czego szukałem – brud i smród co się zowie, oprócz tego boy na permanentnym haju i wredny właściciel hostelu o świńskich oczkach, starający się robić wszystkich w konia, namawiając na tzw. oferty specjalne.
Całe szczęście były i pozytywy mojego pobytu w Ideal Pension – zupełnie przypadkowo spotkałem polskich couch-hostów z Konyi, z którymi kontaktowałem się tydzień wcześniej. Po raz pierwszy od co najmniej miesiąca miałem okazję porozmawiać na żywo w języku ojczystym. Kolejną pozytywną niespodzianką była obecność Caroline – argentyńsko-kanadyjsko-australijskiej podróżniczki, którą wcześniej spotkałem w Pamukkale. Razem z Caro wybraliśmy się do Kadikoy, starej greckiej wioski całkowicie opuszczonej w 1923 roku w ramach akcji przesiedleńczych. Ruszyliśmy w drogę mimo obfitych opadów deszczu – po prostu trzymaliśmy kciuki za zmianę pogody na lepsze (opłaciło się, po południu zrobiło się bardzo słonecznie). Do ruin wioski weszliśmy za darmo dzięki uporowi Caro i pomocy okolicznych mieszkańców (nie warto płacić smętnym strażnikom, kasującym za wstęp – poza zatknięciem flagi tureckiej nie widać, by ktokolwiek dbał o konserwację tego miejsca; jeden ze strażników podążał za nami na rowerze, pełen podejrzeń – jakże słusznych – iż planujemy wejść bez nabycia biletu; kiedy odwracaliśmy głowy w jego kierunku, udawał, że go nie ma, chowając głowę za drzewem). Wymarłe miasteczko robi spore wrażenie – opuszczone domy i kościoły z kamienia, z widocznymi tu i ówdzie fragmentami ikon, a wszystko to ulokowane malowniczo na zboczu góry…
Z Kadikoy postanowiliśmy przedrzeć się przez góry w kierunku Doliny Motyli i Oludeniz. Przy okazji rozgorzała w naszym małym gronie dyskusja na temat interpretacji oznakowania szlaku – któż by się spodziewał, że w Argentynie/Kanadzie/Australii stosują inny od europejskiego system? Koniec końców, moja wersja okazała się być prawidłowa (w co chyba ani przez chwilę nie wątpiliście?) i po paru godzinach spacerowspinaczki po szumiącym lesie dotarliśmy do Oludeniz – dość specyficznego miasteczka, w którym wszystkie ceny podawane są w funtach, w kartach dań dominuje ryba z frytkami, w telewizji nadają mecze Premiership a główny składnik pejzażu stanowią piwem wzdęte i słońcem zaróżowione brzuszyska. Wysokość cen zbliżona do brytyjskich, właściwie tylko woda w morzu i częściowo piasek na plaży pozostały w pełni lokalne…
Nazajutrz wybraliśmy się wraz z Caro i polską parką na rejs wokół okolicznych wysp. Nie skorzystaliśmy z oferty naciągaczy z hostelu i postanowiliśmy negocjować ceny osobiście w przystani. Po znalezieniu najlepszej łajby i najlepszej oferty ruszyliśmy w całodniową podróż. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że nawet na bezludnej wyspie można sprzedawać naleśniki, a niektórzy potrafią wcierać w siebie olejek do opalania przez bite dwie godziny. Poza tym obejrzeliśmy umiarkowanie malownicze widoki (cóż, podczas tej podróży stałem się dość wymagający), i popluskaliśmy się to tu, to tam w pięknych okolicznościach przyrody.
Ostatnim punktem programu w Fethiye była wyprawa do skalnych grobowców Lycjan – ogrodzonych i obsadzonych strażnikiem, który jednak znika po 18.00, umożliwiając wejście za darmo – choć naprawdę szkoda zachodu, w środku grobowca nie ma zupełnie nic, czuć jedynie woń moczu, prawdopodobnie oddanego w akcie frustracji przez turystów, którzy zapłacili za bilet…
Naprawdę ostatnią atrakcją było spożycie 1.5 pide i ayranu domowej roboty – polecam!

Pamukkale + Karahayit, 2010.05.19

Combining tramway and metro I got to the coach station, located – as they usually are in Turkey – away from city centre. The station itself was a surprise, too. No coach schedule, just a raw of tens or even a hundred of agencies selling tickets for different routes. After visiting most of them I chose the cheapest offer and hopped on a night bus to Denizli.
The quality of long-distance coaches – with their price being very moderate – is surprising (in positive way). Comfortable seats, LCD screens with a selection of action movies (unfortunately, all of them dubbed in Turkish), just like on intercontinental plane, plus tea and cookies offered once in a while… It makes me wonder how they manage to keep it profitable, especially that petrol is terribly expensive in Turkey (according to the words of my Istanbul host, the only things that are expensive there are petrol and passports).
That American-Turkish movies put me to sleep right away… I woke up just before arriving to Denizli where I had to change for a dolmus (minibus) going to my destination.
The dolmuses are a little less luxorious (water instead of tea:) and a lot slower. After one hour’s ride I got to the town of Pamukkale, where I was taken over by a mister who spoke Polish (no surprise, as he seemed to speak all possible languages) and who brought me to a hotel where I managed to negotiate a really low price – 5 lira (2.5 euros) for a night in hotel lawn (24h access to jacuzzi and pool included).
After a short rest I set off for a short trip to nearby town called Karahayit with its hot red baths. They are hot indeed, with the temperature at the source reaching ca. 90 degrees Celsius. I was intrigued by one fellow that was entering that source wearing his socks and sandals… Then I found out he was a former boxer, which might explain his resistance to pain…
Next day, five o’clock in the morning I was woken up by muezzin chants. It gave an eraly start to my walk in Cotton Castle – travertines formed by calcium waters flowing from nearby mountain. Though overwhelming with its whiteness, this place is not what it used to be a couple of years ago (and those images are still used in tourist folders) – the natural water terraces are closed for public, you can only bathe in artificial ones and look at the splendour of nature from a distance. It still looks impressive, just try not to think how much better it could be…
Included in the ticket price are ruins of Hierapolis – ancient city dating back to 500 years B.C. Numerous earthquakes didn’t discourage the inhabitants who kept on reconstructing the place until 14th century when they eventually abandoned it for good. My sightseeing tip is to sit on the top of the theatre auditorium (its construction was commissioned by emperor Hadrian in 2nd century) at dawn and watch the sunlight creep over the skene…
In my little hotel, apart from drowning in jacuzzi, I use my time to talk with the residents – a number of Japanese tourists who always travel for 10 days, no more, no less, a British motorcyclist who toured Africa for 15 months and got mugged all along the way, 60-year old former participant of Stanford Prison Experiment (he was one of the guards), currently traveller and writer – mostly very erotic prose and poetry, who is very attentive to all females around, as well as two Israeli girls – just out from compulsory military service with lots of army stories to tell. And it is with those two girls that I decided to continue my route to Fethiye… All in all, I would defnitely feel safe with their company.

***

Po wielokilometrowej, kombinowanej jeździe tramwajem i metrem dotarłem na dworzec autobusowy – umiejscowiony, co charakterystyczne dla wielu miast w Turcji, z dala od centrum. A na dworcu – niespodzianka. Żadnego rozkładu jazdy, tylko dziesiątki, może nawet setka biur, sprzedających bilety na rozmaite trasy. Po obejściu wszystkich obsługujących trasę, która mnie interesowała, wybrałem najtańszą ofertę i zapakowałem się do nocnego autobusu do Denizli.
Jakość autobusów długodystansowych – przy bardzo rozsądnej cenie – zaskakuje. Wygodne fotele, ekrany video z filmami do wyboru niczym w samolocie interkontynentalnym (niestety, wszystkie z tureckim dubbingiem), co jakiś czas serwowana herbata i ciastka… Czasem zastanawiam się jakim cudem przewoźnikom udaje się uzyskać jakikolwiek przychód, zważywszy na absurdalnie wysokie ceny paliwa w Turcji (według słów mojego gospodarza w Stambule, w Turcji wszystko jest tanie, za wyjątkiem paliwa właśnie oraz… paszportów. Po co Turkom potrzebne podróże za granicę?).
Amerykański film po turecku uśpił mnie skutecznie… Obudziłem się tuż przed dojazdem do Denizli, gdzie czekała mnie przesiadka do minibusa – zwanego tutaj dolmus (czyt. dolmusz).
Dolmusze bywają nieco mniej luksusowe i zdecydowanie wolniejsze. Po godzinie jazdy dotarłem do miasteczka Pamukkale, gdzie zaraz dopadł do mnie pan naganiacz, zwracając się do mnie po polsku, co nie powinno być żadnym zaskoczeniem ponieważ ten konkretny pan naganiacz potrafi mówić w absolutnie wszystkich językach. Ostatecznie daję się namówić na pobliski hotel, w którym uzyskuję nadspodziewanie dobrą cenę – 5 lira (ok. 10 zł) za dobę na hotelowym trawniku. W tym nielimitowany dostęp do basenu i jacuzzi. Słowem, dobry interes. Po chwili odpoczynku wybieram się w krótką podróż do pobliskiego Karahayit, w którym znajdują się czerwone gorące źródła. Ich gorącość nie jest ani trochę przereklamowana – ze źródła w centrum wioski bije woda o temperaturze około 90 stopni Celsjusza. Z zaciekawieniem przyglądam się osobnikowi, który do tejże wody wkłada stopy odziane w skarpety i sandały… Zaintrygowany, wdaję się w krótką rozmowę w językach, których nie rozumiemy i po kilku chwilach dowiaduję się, iż kąpielowicz ten to były bokser – być może jego odporność na wysokie temperatury jest związana z odpornością na wszelki ból.
Nazajutrz, o piątej rano, budzi mnie śpiew muezzina. Korzystam zatem z okazji i wybieram się na całodniową wycieczkę po słynnej Bawełnianej Twierdzy – tzw. cudzie natury, powstałej na skutek działalności wód wapiennych formacji, wręcz rażącej oczy swą nieskazitelną bielą. Oczy należy przymykać również ze względu na mało dyskretne gumowe węże nawadniające imponujące skalne tarasy, w których jeszcze kilka lat temu pluskały się rzesze turystów, dopóki nie okazało się, że prowadzi to do ich niszczenia. Z tamtych czasów pozostały efektowne zdjęcia wciąż prezentowane w folderach reklamujących Pamukkale. Obecnie kąpielowiczom udostępniono sztucznie pobudowane kałuże okolone betonem, zaś właściwe naturalne tarasy można oglądać z pewnej odległości. Nie zmienia to faktu, że całość wygląda imponująco, choć świadomość tego, że mogłoby być jeszcze bardziej wspaniale, nieco przeszkadza w kontemplacji…
Powyżej tarasów znajdują się ruiny Hierapolis, miasta, którego początki sięgają ok 500 r. p.n.e. Liczne trzęsienia ziemi nawiedzające region nie zniechęcały mieszkańców, którzy odbudowywali je wielokrotnie by ostatecznie opuścić je w XIV w. Osobiście polecam zasiąść na szczycie widowni teatru (zbudowanego w II w n.e. na polecenie cesarza Hadriana) o wschodzie słońca i podziwiać światło powoli wpełzające na kolejne rzędy…
W moim hoteliku, oprócz regularnego korzystania z jacuzzi, mam przyjemność spotkać wielu podróżników – liczną grupę Japończyków, z których każdy udaje się w innym kierunku, zaś łączy ich fakt, iż na podróż mają do dyspozycji ni mniej, ni więcej niż 10 dni a także motocyklistę, który objechał Afrykę dookoła w 15 miesięcy (gratuluję mu samozaparcia, zwłaszcza, że przez całą trasę był rabowany i bity przez miejscowych), 60-letniego byłego uczestnika stanfordzkiego eksperymentu więziennego (w którym wystąpił w roli strażnika), obecnie podróżnika i autora prozy i poezji bardzo erotycznej, który żadnej białogłowie nie przepuści, a także dwie dziewczyny z Izraela, świeżo po obowiązkowej służbie wojskowej, dzielących się ze mną wrażeniami z woja… Z tym dwiema damami właśnie wybrałem się w dalszą podróż do Fethiye (w ich towarzystwie mogłem się z całą pewnością czuć bezpiecznie).

See you later, Istanbul…

Istanbul is overwhelming – with its size, chaos, noise, sea of crowds (sometimes I was wondering if all those people were just following me all the time… How on Earth is it possible to have those crowds pouring everywhere at all times?), crowds in the sea (on boats to be more precise), minarets shooting up the clouds, colorful streets, one totally different from the other…
This city cannot be described – it is one of those places you MUST visit and experience yourself. Of course, you should check some of the famous monuments – the Blue Mosque that is not blue, the New Mosque that is not so new either, Hagia Sofia – one of the oldest constructions that hasn’t turned into a ruin, the Topkapi palace where the hedquarters of Ottoman empire were… The Grand Bazaar is almost as grand as you can imagine, the Egiptian Bazaar is small and expensive; you can bring your own fish to a restaurant and ask the chef to cook it (you can also get the fish from those hundreds of fishermen standing all day on Galat bridge – the bridge of a thousand and one fishing rods).
Istanbul is one big excavation – you could sit just anywhere with a spoon and start digging to find some artifacts dating back to centuries ago. Of course, this does not help construction works – you can see that clearly in the archaeological museum where they display artifacts found during preparatory works for sub-Bosphorus tunnel… And that is just one little bit of the huge amount of items in that museum.
My favourite activity was getting lost in the chaos of little streets of the old city – in one of them they only sell lamps, in a different one – metalware only, along yet another one they only sell fresh orange juice. Or books. Or any other thing you can think of. In the middle of the night I came across a plein air disco with the soundsystem installed on the top of a parked hummer. All sorts of hucksters were trying to pull me in their shops, clubs and discos (imagine trying to get into neat club wearing sandals and a dirty t-shirt in Europe!). In pubs – and that was really weird – the waiters were kicking the locals out just to find a seat for the white man… who didn’t even consume much as the only beer you can get around is Efes (former monopolist brewery, still standing strong) and I’m not a fan of this brand to say the least…
They main tourist street is Istiklal Caddesi, where all the crowds go. It is also here that all demonstrations take place – at least once per day. They manifest the discontenment with ongoing educational reforms as well as their solidarity with the Greeks who don’t want to pay for the global crisis… The policemen observe the events discreetly with not-so-discreet machine guns in their hands. Usually they avoid clashing with protestants – this place is like a poster of Turkey who is trying to keep its image of a democratic country. However, many young people complain about Turkish democracy, being banned from youtube (due to videos insulting Quran and Ataturk who is seen as semi-god around the country) and occasional attempts to make Turkey an Islamic regime being only some of the country’s problems…

Be careful when looking around. Eye contact with salesmen means the necessity of explaining where you come from (try saying you are from Algon 6, this gives you that precious extra second to run away), what you are doing here („Hey! I can see you passing here a second time already!”) and why could you possibly not want this particular kebab/ice-cream/lamp etc.
Be sure to look out for little modern art galleries – they show some very interesting stuff; I was lucky enough to see an exhibition of David Lynch’s prints. Visiting Istanbul Modern is also worth it (especially on Thursday – free admittance day). The upper floor presents a panorama of contemporary Turkish art (sadly uninventive compared with what we are used to in Europe), the lower one shows the links between ancient and contemporary works in a very interesting way.

For a couple of days I lived in the Asian part of town and I was crossing Bosphorus everyday, ever-astonished with the indifference that my fellow passengers where showing when moving from one continent to the other. After some time I calmed down, too:)

Eventually, I moved closer to the centre, to Neverland hostel – a postivie experience, with huge breakfasts and unlimited tea all day long. There I met some interesting travelers – a Dutch couple going wherever they can with their van, Nicolas – the fisherman philosopher, Carolina – distracting everyone with her ever-uncovered legs, Iranian rock band, French roofers… We exchanged our traveling experience and I guess we all inter-influenced our future routes.

Ufuk, my co-host from Vize, came to Istanbul for a family occasion – his sister was planning to get married and this was the moment when both families were meeting officially. It seems that the whole „coupling” procedure in Turkey is quite complex – first the dating couple need an approval from the families – and that is obtained by means of research on the other family. Then comes the official meeting, then the marriage.
Luckliy, Ufuk found some time to meet with me and show me around the city, too. He brought me to the most beautiful mosque so far – Eyup Camii, located outside the very centre. It was the first mosque built after the conquest of the city by Ottomans – founded in the memory of prophet Muhammad’s friend, Eyyub al Ensari, who had been buried in the same spot seven hundred years earlier. The ambiance is really particular in that place, which is considered holy and frequented by masses of worshippers – especially on Fridays, when it gets really crowded. Across the street you can find a charity centre that has been going on continuously for centuries. We are invited for a tea and I get a pile of Islam-promoting brochures. You can also contribute to the charity – you can pay slaughtering a sheep on the spot – the meat will be given to the poor.

Ufuk also brought me to the miniature park called Miniaturk displaying most of the important places all around Turkey – a good place if you are wondering where to go next. Beware that foreigners pay twice as much as the locals for the entrance ticket.

It was really difficult to leave Istanbul – a little less than two weeks stay was surely not enough. But I’ll be coming back soon…

***

Stambuł oszałamia – swoimi rozmiarami, chaosem, zgiełkiem, morzem ludzi (czasami się zastanawiałem, skąd się oni wszyscy biorą… A może to wciąż ta sama grupa, podążająca za mną, dokądkolwiek się udaję?), statkami na morzu, minaretami strzelającymi aż po chmury, barwnymi uliczkami, z których żadna nie jest podobna do drugiej…
To miasto umyka wszelkim opisom – to jedno z miejsc, które należy obowiązkowo odwiedzić. I zaliczyć przynajmniej parę zabytków – Błękitny Meczet, który wcale nie jest błękitny, Nowy Meczet, który wcale nie jest nowy, Hagia Sofia, która jest jedną z najstarszych konstrukcji, które do tej pory się nie zawaliły, pałac Topkapi, z którego dowodzono imperium osmańskim… Wielki Bazar jest wielki (choć bez przesady), Bazar Egipski jest mały i drogi, do restauracji rybnych można zanieść własnoręcznie złowioną rybę i poprosić o jej przyrządzenie (można ją również nabyć u jednego z setek rybaków, stale urzędujących na moście Galata – moście tysiąca wędek).
Stambuł to również jedno wielkie wykopalisko – wystarczy usiąść gdziekolwiek z łyżeczką i zacząć kopać, by natrafić na skarby sprzed stuleci. Utrudnia to wszelkie prace budowlane, co bardzo dobrze obrazuje wystawa czasowa w muzeum archeologicznym, przedstawiająca konstrukcję tunelu pod Bosforem (prace wciąż trwają)… Przebogata ekspozycja stała – ma się rozumieć – jest również warta obejrzenia…
Moim ulubionym zajęciem było gubienie się w gąszczu uliczek starego miasta – na jednej z nich sprzedają tylko lampy, na innej artykuły żelazne, wzdłuż innej ustawiono szereg straganów ze świeżym sokiem z pomarańczy. W środku nocy natknąłem się na plenerową dyskotekę z DJ-em zainstalowanym na bagażniku zaparkowanego hummera. Wszelkiej maści naganiacze próbowali mnie wciągać do swoich lokali (wyobraźcie sobie próbę wejścia do dyskoteki w Polsce w sandałach i szortach… A tutaj witają cię z otwartymi ramionami), w pubach – co było sporą przesadą – przeganiano „miejscowych” gości by udostępnić miejsce siedzące białemu człowiekowi… który właściwie nic nie zamówił, bo jedynym piwem w rozsądnej cenie i jednocześnie praktycznie jedynym dostępnym w lokalach tureckich jest Efes, którego wielbicielem raczej nie jestem…
Najgłówniejszą ulicą turystycznej części miasta jest Istiklal Caddesi – przez którą przelewają się największe tłumy. Tutaj też organizowane są przynajmniej raz dziennie demonstracje wszelkiej maści – a to nauczyciele, a to studenci, a to gromadka osób manifestujących solidarność z Grekami, niechętnymi płaceniu za nie swój kryzys… Wszystkiemu dyskretnie przygląda się policja z bardzo niedyskretnymi karabinami maszynowymi w dłoniach. Do interwencji dochodzi jednak rzadko, wszak to najbardziej reprezentacyjna ulica całego kraju, poniekąd wizytówka demokracji tureckiej – demokracji specyficznej, na którą utyskiwało mnóstwo spotkanych przeze mnie osób, zwłaszcza studentów. Ot, choćby fakt zablokowania przez rząd dostępu do youtube i szeregu innych zagranicznych witryn (ze względu na krytykę Koranu a także – przede wszystkim – Ataturka, posiadającego w Turcji status półboga) i co jakiś czas odżywająca idea przekształcenia republiki w państwo wyznaniowe nie popychają Turcji we właściwym kierunku…
Idą dalej wzdłuż i wokół Istiklal należy ostrożnie zerkać dookoła – kontakt wzrokowy ze sprzedawcą wiąże się z koniecznością wyjaśnienia skąd jestem (polecam podawanie się za obywatela Algon 6 – dzięki temu zyskuje się bezcenną sekundę, umożliwiającą ucieczkę) oraz tłumaczenia dlaczego akurat nie potrzebuję kebaba/lodów/czapki/skóry itp. Warto za to wypatrywać poukrywanych tu i ówdzie małych galerii prezentujących sztukę współczesną – w jednej z nich natknąłem się m.in. na wystawę grafik Davida Lyncha. Nie zaszkodzi zwiedzić też muzeum Istanbul Modern – zwłaszcza w czwartek, kiedy wstęp jest darmowy. Zastanawiająca jest wtórność prac tureckich artystów w stosunku do sztuki europejskiej (przestrzeń na górnym poziomie), ciekawa jest ekspozycja „dolna” – z pomysłowym sposobem przedstawienia powiązań sztuki dawnej z nową.

Przez kilka dni mieszkałem w azjatyckiej części miasta i codziennie przepływałem Bosfor, zaskoczony obojętnością współpasażerów na fakt przemieszczania się między kontynentami… Dopiero po paru rejsach również nieco się uspokoiłem:)
Ostatecznie przeniosłem się bliżej centrum i zamieszkałem w hostelu Neverland – bardzo przyjemne doświadczenie – arcyobfite śniadania i nielimitowany dostęp do herbaty przez cały dzień dostarczyły mi solidnej dawki energii. Tutaj poznałem też kilka ciekawych osób – parkę z Holandii, podróżującą vanem gdzie tylko się da, Nicolasa – rybaka-filozofa, Caroline, wprowadzającą zamęt w głowach wszystkich gości poprzez wrodzoną niechęć do zakrywania nóg, irański zespół rockowy, francuskich dekarzy… Wymieniliśmy doświadczenia z podróży i pomogliśmy sobie nawzajem w ustalaniu dalszej trasy.

Do Stambułu dotarł również Ufuk, mój współhost z Vize. „Oko świata” odwiedził w celach rodzinnych – w związku z tym, iż siostra Ufuka planuje wyjść za mąż, urządzono oficjalne spotkanie obu zainteresowanych stron. Cały proces „parowania” jest w Turcji dość skomplikowany, nawet w przypadku bardzo liberalnie nastawionych rodzin. Zakochana para zazwyczaj bardzo szybko prezentuje swojego wybranka/wybrankę rodzicom, ci z kolei przeprowadzają wywiad odnośnie reputacji przyszłych członków wspólnoty rodzinnej, po pozytywnej weryfikacji odbywa się oficjalne spotkanie poprzedzające zaślubiny.
Całe szczęście, obok obowiązku uczestniczenia w ceremonii, Ufuk znalazł też sporo wolnego czasu i zawiózł mnie w kilka interesujących miejsc, w tym do najpiękniejszego moim zdaniem meczetu – Eyup, oddalonego nieco od ścisłego centrum turystycznego. To pierwszy meczet zbudowany po przejęciu Konstantynopola przez Ottomanów ku czci przyjaciela Mahometa, Eyyuba al Ensariego, który poległ w tym samym miejscu siedem stuleci wcześniej. Miesjce o niesamowitym klimacie, wypełnione w każdy piątek wiernymi w takich ilościach, że ni melona nie wciśniesz. Obok centrum charytatywne, działające nieprzerwane od wielu wieków – zostajemy zaproszeni na herbatę a ja dodatkowo zostaję obdarowany górą broszur zachwalających islam. W ramach działań charytatywnych można również opłacić zarżnięcie barana na poczekaniu – mięso zostanie przekazane biednym.
Ufuk zabrał mnie również do parku Miniaturk (Turcja w skali mini), pomocnym w ustalanie kolejnych punktów wycieczki. Uwaga: obcokrajowcy płacą za wstęp dwa razy więcej!

Z ciężkim sercem żegnałem się ze Stambułem – niecałe dwa tygodnie to zdecydowanie za mało, by w pełni doświadczyć tego monstrum… Całe szczęście, już niedługo tu wrócę.

Istanbul 10.05.07 97 km

Oh yeah, I though when I entered the outskirts of Istanbul, I’m almost there… It was 2 P.M., the sun was shining and I was getting excited about the perspective of crossing the border between two continents in just a few moments.
I stopped to ask how far it was to the Bosporus (read my lips: BOS-PO-RUS, water, bridges, centre, you know…) and was filled with lots of positive energy when they showed me four, five fingers – four or five kilometres, right? I’ll be there in no time at all!
They meant 40-50 kilometres to Bosporus itself, don’t even mention my host’s place on the Asian side… My optimism was gradually fading away as I understood how huge this city was. The faster I was cycling the highway leading across Istanbul (I broke all my records exceeding 70 km/h), the more the city would stretch and laugh at me. The cars were passing me by at a speed that would make a Tomasz-pancake of me if I were hit. Different districts of the city appearing on my way, but still not what I would call close to my goal. Eventually, I took the wrong turn and had to ask for the way. I found a policeman who found a different policeman who spoke English and who explained to me that crossing either of the two existing bridges across Bosporus was not allowed on foot or by bike – you have to take a ferry… And so I did.
I stood in a queue to get my ticket for 20 minutes, being the only passenger who was so charged with luggage (no extra price to pay, fortunately), then waited for the ferry to come… And then I was on it, the engine started, we started moving away from the bank, silhouettes of the Blue Mosque and Hagia Sofia could be seen on one side, colorful lego-like houses on the other… That was it… I was in Asia!
I felt relieved.
And happy.
I knew I could do it.
I know anybody can if they only want it.
It has been proven.
2620 km.
46 days.
Katowice – Istanbul.
I made it.

(Then I only needed a couple more hours to find the place where my host lived – I arrived there at 10.00 PM, but that was nothing – I was to joyful to even care about those few extra kilometres:)

***

Nareszcie – pomyślałem, wjeżdżając na przedmieścia Stambułu – już prawie dotarłem na miejsce… Była czternasta, słonko świeciło a ja byłem podekscytowany (pod- i nad- i obok-) perspektywą przekroczenia magicznej granicy oddzielającej od siebie dwa kontynenty…
Zatrzymałem się i zacząłem się wypytywać, jak daleko do Bosforu (BOS-PO-RUS, most, woda, centrum, wicie, rozumicie…) i ucieszyłem się jeszcze bardziej, gdy w odpowiedzi pokazano mi cztery, pięć palców – cztery-pięć kilometrów, ma się rozumieć, będę tam już za chwileczkę, już za momencik…
Moi rozmówcy mieli na myśli 40-50 kilometrów do samego Bosforu, a potem jeszcze kawał drogi do mojego hosta, mieszkającego w głębi azjatyckiej części miasta. Powoli zacząłem sobie zdawać sprawę z tego, jak ogromny jest Stambuł. Im szybciej pędziłem po autostradzie przecinającej miasto (pobiłem wszelkie rekordy, przekraczając granicę 70 km/h), tym bardziej przestrzeń się rozciągała, moloch nabierał i rósł… Auta mknęły wokół mnie jak szalone, nie zostawiając żadnej nadziei na przeżycie w przypadku zderzenia. Przede mną wyrastały coraz to nowe kwartały, wciąż uparcie nie te, o które mi chodziło. W końcu pomyliłem trasę, wpadłem na policjanta, który wezwał innego policjanta, który mówił po angielsku i wytłumaczył mi, że na oba mosty przecinające Bosfor rowerzystom i pieszym wstęp wzbroniony. Jedynym wyjściem jest przeprawa promem.
Odczekałem w kolejce 20 minut – nie zaobserwowałem nikogo z bagażem większym od mojego, całe szczęście nie musiałem nic dodatkowo płacić; pobrałem bilet, poczekałem aż prom podpłynie, załadowałem się na pokład…
Maszyna ruszyła ospale, brzeg zaczął się powoli oddalać, w wieczornym świetle zamajaczyły sylwetki Błękitnego Meczetu i świątyni Hagia Sofia, po drugiej stronie – kolorowe klocki ciasnej zabudowy…
Dotarłem do Azji…
Poczułem ulgę.
I radość.
Udało się.
Przecież wiedziałem, że się uda.
A to znaczy, że każdy może, jeśli tylko zechce.
Czego należało dowieść.
2620 kilometrów.
46 dni.

(plus parę dodatkowych godzin na kluczenie w poszukiwaniu mieszkania mojego gospodarza – dotarłem dopiero o 22.00, ale przecież to nieważne:)

Çerkezköy 2010.05.06 92 km

I left Vize early in the morning, spending my last moments there walking around the old city walls and looking at the all-flat panorama of agricultural fields surrounding the town.
I planned to do the route that remained until Istanbul in two days not to push things too hard:)
And two days it was – the first one with a long tea-invitation break and lots of families picnicking in nearby groves.
The night was warm enough to sleep in the forest without even putting up my tent. I stayed just a little bit too close to the road, though – empty during the day it became quite noisy at night.
And in the morning – a really bad surprise! A flat tire… For the first time during my trip there was a problem with my bike. I decided to pump the air once in a couple of hours and take care of tube replacement later on. I also found a nice garage on the way where not only they put in the perfect pressure but also they greeted me with – surprise, surprise! – tea and cookies. We did not speak a common language but we still had a lot of fun:)
Riding Turkish roads once in a while you find a spot where they weigh and check trucks – this time I was also stopped and… invited to a tea, of course. The whole controlling staff took a little break to “interview” the traveler:)
Numerous cement factories were making the air dusty as I was approaching Istanbul… Just a couple more kilometers to ride…

***

Z Vize wyjechałem wczesnym rankiem, spędziwszy parę chwil na zwiedzaniu murów obronnych i na podziwianiu rolniczo-polnej panoramy okolic…
Zaplanowałem sobie przejechać pozostałą część trasy do Stambułu w dwa dni, żeby się nie przemęczać:) Jak postanowiłem tak zrobiłem, spędzając pierwszy dzień na spokojnym pedałowaniu, przerywanym zaproszeniami na herbatę. Zaobserwowałem również po drodze liczne rodziny spędzające wspólnie czas wolny na piknikowaniu – bez grilla i bez piwa, ma się rozumieć.
Noc była na tyle ciepła, że odpuściłem sobie stawianie namiotu i przespałem się, stosując minimalistyczny zestaw mata + śpiwór. Okazało się, że rozłożyłem się nieco za blisko drogi, która, nieuczęszczana za dnia, w nocy stała się nadspodziewanie hałaśliwa.
A rano – niemiła niespodzianka. Złapałem kapcia – po raz pierwszy podczas podróży mój rower zaniemógł:) Postanowiłem pobawić się w wymianę dętki w terminie późniejszym – mogę po prostu co parę godzin podpompować koło… Na trasie zajechałem również do warsztatu samochodowego, w którym otrzymałem idealne ciśnienie oraz parę herbat i ciastka. Ucieliśmy sobie również z zespołem mechaników miłą pogawędkę, zupełnie nie rozumiejąc się nawzajem.
Na trasie co jakiś czas przejeżdżałem przez checkpointy dla ciężarówek, w których wykonywano pomiar wagi i kto wie, czego jeszcze. Tym razem i ja zostałem zatrzymany i … zaproszony do kontenera wagowego celem spożycia herbaty. Cały zespół kontrolerów był zaintrygowany moim sprzętem i podróżą. Jeszcze tylko wymiana namiarów facebookowych i w drogę!
Im bliżej Stambułu, tym bardziej zapylone powietrze, to przez cementownie, gęsto rozlokowane przy drodze…
Jestem już tuż-tuż…

Vize 2010.05.04 121 km

Before I left for Turkey I had a little walk in the town centre – there is not much to sightsee, except for Buisness Incubator where there is Internet access and for central square where big Romani families stroll for no apparent reason. There are also some Tracian ruins to be seen around the town but, unfortunately, you need a guide to get there…
I met two cyclists from Sofia heading for Turkey – we did the ritual photo /address exchange and I set off…
It only takes a couple of kilometres to get to the border but the area is very hilly and you need to climb your way up. And at the border crossing – on the Turkish side the officer asked me whether I was nuts and why would I care to vist Turkey at all:) Then a tour of different desks – a payment here, a stamp there and a signature in a different place… If you are driving a car this might be far more complicated than that – I saw drivers waiting for a long time, despite there was no queue at all…
And the roads on the other side – that was quite a surprise! Instead of narrow bumpy Bulgarian roads I was driving wide, perfectly flat two-lane roads with emergency lane just for me & my bike… The road was empty though, as was the landscape around. I had to cycle some 20 kilometres to the first town – Kirklareli. Before that I met one German cyclist heading in the opposite direction. He warned me about one couchsurfing host in Istambul that wanted to get too intimate with his male guest. And I warned him about steep hills on his way in exchange.
Kirklareli looked so different from any other city on my way – the landscape was dominated with the omnipresent pins of minarets.
I decided to have a lunch break here. I sat in a cheap kebab fast-food and was immediately surrounded by people asking me questions in a language I didn’t understand at all. With my hands and my map I explained them where I was coming from, who I were and where I was going to. One of the fastfood customers offers me a can of pepsi and a second kebab, then he bows and leaves. Other customers also try to feed me but my capacities are limited… First attempts to eat the kebab the proper way (that is, biting ona hot chili pepper once in a while) result in a my nose getting runny and fellow banqueters smiling. I receivr all kinds of best wishes and a pat on the back. My first contact with Turks is more than positive.
I set off to reach my host in Vize before the dark. On my way I pass numerous military bases – in one of them there is a football game going on: the green versus the white. I chase one military truck packed with soldiers waving at me. I even manage to overtake them when goiung downhill, but then the climbing starts…
I reach Vize very late, I miss the game played by my host, Ufuk. We manage to meet in the centre of the town, then I’m led to Sarkan, his friend having better hosting capacities (Ufuk and his wife have just had their child born). Sarkan does not speak any English but we are both motivated and there is plenty of ways of communicating – hands, pens and Google Translate…
During the day Ufuk and Sarkan work (both in cement factory – one in accountancy, the other in marketing department) so I get a lot of free time. I spend it drinking lots of Turkish tea with elderly misters glued to tea room chairs. One of them (the guys, not the chairs) speaks German, another one Russian (the latter used to work in construction sites all around the USSR), thus communication is relatively easy. And in the evening I participate in one friend’s birthday party – alcohol free. Before getting back home Ufuk shows me a magic place – perfectly preserved amphitheatre dating 2 thousand years ago. The place is totally unprotected and I can sit in VIP place, listening to Ufuk’s story about those ancient remains being discovered aby archaeologists and a big chunk of the street with houses being demolished to reveal the ruins… According to specialists, there are other Thracian constructions still to be discovered, thus some more buildings will surely be destroyed… This place plus a mosque from 8th or 9th century and city wall ruins makes Vize a potential big tourist site in the years to come…

***

Przed ruszeniem na Turcję, pokręciłem się chwilę po centrum miasteczka – niewiele tu do zwiedzenia poza Inkubatorem Biznesu, wyposażonym w komputery z dostępem do Internetu i centralnym placykiem, po którym wałęsają się romskie rodziny. Poza miastem można zwiedzić pobliskie trackie ruiny – niestety, trzeba wynająć przewodnika (tak przynajmniej mi tłumaczono).
Natknąłem się na dwóch rowerzystów z Sofii, zmierzających do Turcji – pogawędziliśmy trochę i wykonaliśmy kilka rytualnych zdjęć.
Choć do granicy tylko parę kilometrów, to musiałem się nieco namęczyć, przedzierając się przez górzysty teren – trasa pnie się w górę właściwie aż do Turcji. A na przejściu – właściwie to brak chętnych do przekraczania granicy, pierwszy celnik po stronie tureckiej bardzo miły, dopytywał się, czy postradałem rozum i właściwie to po co chcę odwiedzić jego kraj. Potem obowiązkowa rundka po paru okienkach – tu zapłacić, tam pobrać naklejkę, a tu podpis… Przejazd samochodem zdaje się być bardziej skomplikowany – mimo braku kolejki trzeba odczekać swoje. Po drugiej stronie pierwsze zaskoczenie – wąska, wyboista droga przeistacza się w wygodną dwupasmówkę z szerokim pasem awaryjnym, po którym śmigam niemal z prędkością światła – góry stopniowo znikają…
Z drugiej strony nadjeżdża rowerzysta z Niemiec, który ma za sobą pięciomiesięczną przejażdżkę po Azji. Wymiana uwag odnośnie trasy (zostaję ostrzeżony przed pewnym couchsurferem ze Stambułu, który zaprasza do siebie zdrowych, młodych europejskich mężczyzn celem poprzytulania się na tapczanie; ja z kolei nie pozostawiam mu wątpliwości co do górzystości trasy w kierunku bułgarskiego wybrzeża) i ruszamy każdy we własną stronę. Przez kilkanaści, może nawet kilkadziesiąt kilometrów jadę przez niemal zupełnie wyludnione tereny – samochody, głównie ciężarowe, mijają mnie może raz na kwadrans, trąbiąc wesoło, aby dodać mi animuszu. Co jakiś czas spotykam grupki robotników drogowych, poszerzających trasę, po której nikt nie jeździ. Podjeżdża do mnie wesoły motocyklista, proponując piwo na dodanie krzepy… Aż wreszcie na horyzoncie pojawia się pierwsze miasto – Kirklareli. Jakże inaczej prezentuje się tutaj pejzaż miejski – wszędzie wymierzone w niebo szpile minaretów, wjeżdżam w odpowiednim momencie, by wysłuchać nawołań muezzina. Postanawiam urządzić tu sobie przerwę obiadową. Rozsiadam się wygodnie w tanim kebabowym fast-foodzie (pierwsze próby spożycia kebaba po turecku, tzn. z jednoczesnym zażywaniem ostrych papryczek chili owocują katarem i uśmiechami ze strony współbiesiadników) i zostaję zasypany gradem pytań, z których żadego nie rozumiem. Na migi i za pomocą mapy tłumaczę, skąd przyjeżdżam, kim jestem, dokąd podążam… Jeden z gości fastfoodu stawia mi pepsi, drugiego kebaba, po czym kłania się i wychodzi. Kolejni klienci również chcą mnie dokarmić, ale moje moce przerobowe są bardzo ograniczone. Pierwsze próby spożycia kebaba po turecku, tzn. z jednoczesnym zażywaniem ostrych papryczek chili owocują katarem i uśmiechami ze strony współbiesiadników. Otrzymuję wiele życzeń pomyślności na drogę, poklepywań po plecach i wykonuję parę pamiątkowych zdjęć. Pierwszy kontakt z Turkami przerasta moje najśmielsze oczekiwania…
Ruszam dalej, licząc na dotarcie do mojego gospodarza w Vize przed zmrokiem… Po drodze zaskakuje mnie ogromna ilość baz wojskowych, w jednej z nich rozgrywany jest mecz piłkarski zieloni kontra biali… Przez parę chwil ścigam się z ciężarówką wojskową załadowaną machającymi mi życzliwie żołnierzami – przy zjeździe z górki udaje mi się ich wyprzedzić, ale potem zaczyna się stromy podjazd…
Do Vize dojeżdżam bardzo późno, omija mnie mecz futbolowy, w którym uczestniczy mój gospodarz, Ufuk. Spotykamy się w centrum miasteczka, po czym zostaję zaprowadzony do Sarkana, przyjaciela dysponującego lepszymi warunkami mieszkaniowymi (Ufukowi niedawno przybył nowy członek rodziny:). Sarkan nie mówi po angielsku, ale obaj jesteśmy odpowiednio umotywowani, żeby się porozumieć – przy pomocy rąk, długopisu i Google Translate przez dwa dni udało się nam pogadać i o kinie, i o polityce, i o aikido, bowiem mój gospodarz jest posiadaczem czarnego pasa…
Za dnia Ufuk i Sarkan pracują (obaj w fabryce cementu – jeden w księgowości a drugi w marketingu), więc mam czas wolny. Spędzam go wlewając w siebie turecką herbatę i rozmawiając ze starszymi panami, przyklejonymi do herbaciarnianych krzeseł. Jeden z nich mówi po niemiecku, drugi po rosyjsku (ten drugi pracował na budowach w całym byłym Związku Radzieckim), zatem porozumiewamy się bez większych problemów. A wieczorem uczestniczę w przyjęciu urodzinowym – bezalhoholowym – jednego ze znajomych z pracy. Przed powrotem do domu Ufuk pokazuje mi magiczne miejsce – świetnie zachowany amfiteatr sprzed 2 tysięcy lat. Jako że miejsce to jest niezabezpieczone (tylko prowizoryczne ogrodzenie), siadam w loży VIPowskiej i słucham opowieści Ufuka o tym, jak antyczne konstrukcje zostały odkryte przypadkiem w podwórzu jednego z domostw, po czym wyburzono kawał ulicy, by odkryć resztę konstrukcji… Zdaniem archeologów, w okolicy znajdują się i inne trackie budowle, zatem kolejne domy i kolejne ulice przygotowywane są do ewakuacji… Dołożywszy do tego meczet z VIII albo IX w. i ruiny murów obronnych, Vize ma szanse w najbliższych latach stać się ważnym ośrodkiem turystycznym…

Malko Tarnovo 2010.05.03 90 km

Riding along the coast from Primorsko felt nice – no more big hotel complexes, supermarkets and big esplanades blocking the view of the seaside… Kiten and Tsarevo were very human-scale and quaint. It seemed that nobody cleaned up the beach since the last season, though.
After the relaxing first stages I had to put myself back together to face some tough climbing – the hilly turns seemed endless… I finally got to Malko Tarnovo, a little town close to Turkish border. There is only one hotel around – nicely refurnished a couple of years ago using EU money; the only thing they forgot when doing renovation was putting up a “hotel” sign – this made me waste some time wandering around…

***

Jazda od Primorska przez Kiten i do Tsareva była bardzo przyjemna – stosunkowo niewiele tu hotelisk przesłaniających widok morza, wciąż brak turystów. A same miasteczka – sympatyczne, o proporcjach chciałoby się rzec “ludzkich”. Niestety, okoliczne plaże nie były chyba sprzątane od poprzedniego sezonu…
Po pierwszej części trasy, która nieco uśpiła moją czujność, zaczęły się schody… Droga zaczęła się wić pod górę, stromym serpentynom nie było końca… Wieczorem dotarłem do miejscowości przygranicznej Malko Tarnovo. Dla ułatwienia dodam, że jest tu tylko jeden hotel – świeżo odnowiony za pieniądze z Unii Europejskiej. Zapomniano wszak o jednym szczególe – szyldzie z rozwiewającym wątpliwości napisem “hotel”:)

Primorsko 2010.05.02 67 km

On my way to Primorsko I made a stop in a wild beach just before Sozopol. The weather was fine but seemingly I was the only one to notice it. I had all the sand and sea just for myself.
After a little nap I entered Sozopol, a little town divided into two parts: the new Sozopol with all the new hotels one on top of the other and the old fishermen village part, the main tourist attraction around.
I had a pleasant walk through narrow cobbled streets, looking up to facades of traditional wooden houses that had been nicely restored. The whole tourist area is not big – an hour or so was just enough to get the feeling of that place.

With the Black Sea to my left I passed some impressive marshes to my right – this is where the Ropotamo river nature reserve starts. And it is said to be a fascinating place for ornithologists. Regular tourists can try boat cruises along the river.

After arriving in Primorsko I started asking all the passers-by for a cheap kvartira and I got quite a comfortable place for low price – being the only tourist around I was in a favourable position to negotiate…

***

W drodze do Primorska urządziłem sobie popas na dzikiej plaży tuż przed Sozopolem. Pogoda była całkiem odpowiednia do plażowania, o dziwo miejscowi jak by nie byli zorientowani, zatem miałem całą plażę dla siebie…
Po krótkiej drzemce ruszyłem w dalszą drogę i zajechałem do Sozopola – niewielkiego miasteczka podzielonego na dwie części – Nowy Sozopol, zawalony coraz to nowszymi hotelami i hotelikami oraz miasteczko rybackie, stanowiące główną atrakcję turystyczną.
Wąskie uliczki, stara drewniana architektura i sklepiki pamiątkarskie – tak w skrócie prezentuje się zabytkowa część miasta. Na jej zwiedzenie wystarczyła mi godzinka.

Po wyjeździe z Sozopolu czekała na mnie przyjemna niespodzianka w postaci rezerwatu Ropotamo – droga, którą jechałem, przez pewien czas prowadziła wzdłuż rzeki o tej samej nazwie. Kumkanie żab i świergolenie przeróżnego ptactwa (rezererwat ponoć stanowi istny raj dla ornitologów) miało zdecydowanie pozytywny wpływ na mój nastrój:)

Po dotarciu do Primorska zaczłąem rozpytywać napotkane osoby o tanią kvartirę i po paru chwilach udało mi się znaleźć bardzo wygodny pokój za małe pieniądze – będąc pierwszym turystą w tym sezonie miałem w ręku mocną kartę przetargową w negocjacjach cenowych…