Kahta, 2010.07.08

Another transporting day leading us to Kahta, a town some forty kilometers from our next goal – Nemrut mountain. We were the only customers of the lousy camping we found, except for one Australian guy riding his motorcycle all around Turkey. The news we got from him made us think about changing our traveling plans… We don’t have the carnet de passage for our car and that makes it impossible to cross a number of countries on the way… We will think about it tomorrow.

***

Kolejny dzień transportowy, a zwieńczeniem jego była Kahta, miasteczko oddalone o kilkadziesiąt kilometrów od naszego kolejnego celu – góry Nemrut. Nocleg na kempingu u antypatycznego typa urozmaica nam rozmowa z Australijczykiem śmigającym przez Turcję na motocyklu. Rozmowa ta okazuje się być jednym z czynników powodujących nagły zwrot w naszych planach wyprawowych. Zdajemy sobie mianowicie sprawę z tego, iż niewykonalnym jest dojechanie autem na Antypody bez dokumentu zwanego carnet de passage, którego załatwienie przed wyjazdem odpuścił sobie Bartek, licząc na improwizację po drodze. Zanosi się jednak na to, iż słynna polska improwizacja nie sprawdzi się w tym przypadku… Ostateczną decyzję co do dalszych planów podejmiemy nazajutrz…

Karatas, 2010.07.07

Scan Holiday type of day, to use the name coined by Bartek… Camping at the beach in Karatas next to Adana was not exthetically appealing… Dark sand, stinky… We were quite happy with water temperature, though – it felt like swimming in a soup. Another suprise came in the evening – local youngsters offered us to wash our dirty clothes in a proper washing machine! How great!

***

Dzień typu Scan Holiday, że pozwolę sobie użyć określenia autorstwa Bartka… Biwak na plaży w Karatas pod Adaną nie dostarczył szczególnych wrażeń estetycznych… Brudnopiaszczyście, niekorzystnie zapachowo… Mile zaskoczyła nas za to temperatura wody – czuliśmy się trochę jakbyśmy pływali w zupie. A pod wieczór kolejna miła niespodzianka – miejscowa młodzież zaofiarowała się, że wypierze nam ciuchy w prawdziwej pralce! Cudności!

Aksaray+Selime+Ihlara 2010.07.05


https://vimeo.com/13476920

Our night ride was full of city and car lights, endless ribbons of smooth roads and heavy rock music. When the dawn came we could admire wavier and wavier landscapes, an early announcement of Kapadocia, first stop on our way. We arrived in Aksaray before noon, found a tourist information centre where they almost spoke English. We got a map of the region and an advice that we should definitely head for Selime.

After a few minutes ride we finally saw those famous conical rock houses forming a whole town; the houses remain undwelled now, some of them are used for storage purposes. It is a true nature’s miracle (assisted with human creativity) resulting from simultaneous eruption of a number of volcanos that covered a huge area with lava that was later subject to long lasting erosion. The rock town in Selime is quite stunning, especially that it is not crowded with tourists that spoil your photo and get noisy… Peace and quiet, emptiness and imagination working to fill those bizarrely shaped houses with people who still populated the place at the end of nineteenth century.

We camp at the bank of the little river that is only clean to some extent. Cows walk by, shepherds stop for a conversation. Surprise, surprise – they speak French as they used to work in Grenoble for a couple of years…

Next day Magdalena and I decide to attack the Mount Hasan that looked so picturesque from the place we were camping. Bartek drives us a little closer only to find that the mountain gets way too big when the distance from it is small. Let’s walk the Ihlara canyon then.

Tired of paying for everything in Turkey we try to find our way around and avoid purchasing tickets. We almost make it but then we come across a guard swimming in the stream going along the valley. Eventually, we spend 5 lira per person and get an invitation for tea in the open air. Our guard tells us the story of his tailor shop that had to be shut down because of the world crisis… But he can’t complain now – in spite of getting paid next to nothing he is enjoying his time in the beautiful place where you spend most of your time in refreshing stream water. Mind the time, we need to sightsee a bit of Ihlara canyon – we say our goodbyes and continue walking.

Not for long… Another guard invites us to his wooden house where he makes his wooden sculptures – snakes, donkey-shaped pipes, you name it… The conversation goes for quite a while, assisted with hot tea and cokies. The canyon is very patient – it is still there when we leave the guard’s post. We were hoping to make it to the exit before the nightfall but it’s quite impossible with all the churches carved in rocks, decorated with icons… 13 km long in total, the canyon let us leave when it was all dark…

***

Nocna jazda dostarczyła nam silnych bodźców w postaci rozjarzonych światłami aut wielopasmowych arterii Stambułu i ciągnących się bez końca gładkich autostrad, których pozazdrościć Turcji mogłoby niejedno europejskie państwo, a zwłaszcza to położone nad Wisłą (mocnych wrażeń dostarczyły nam również ceny na dystrybutorach paliw).

Nadszedł świt i mogliśmy zacząć podziwiać lekko fałdujące, puste pejzaże, coraz to bardziej się wybrzuszające, zapowiadając Kapadocję, pierwszy przystanek na naszej drodze. Przed południem dojechaliśmy do miasta Aksaray, gdzie udało nam się wytropić centrum informacji turystycznej, w którym bardzo miły pan – niemalże mówiący po angielsku – wręczył nam mapę regionu i pomógł nam ukierunkować naszą dalszą jazdę na Selime.

Po paru chwilach jazdy lokalnymi drogami naszym oczom ukazał się widok jakże charakterystyczny dla całego regionu: całe miasteczko skalnych kopców przerobionych na domostwa – obecnie niezamieszkane, choć wciąż tu i ówdzie wykorzystywane w celach magazynowych. Ten cud natury powstał wskutek jednoczesnej erupcji kilku wulkanów, które przykryły lawą olbrzymi obszar, a długotrwała erozja wyrzeźbiła fantastyczne kształty, dla których człowiek znalazł funkcję utylitarną. Kopcowate miasteczko w Selime robi niesamowite wrażenie, zwłaszcza że nie uświadczysz tu tłumów turystów wchodzących w kadr i psujących nastrój… Cisza, pustka i wyobraźnia zapełniająca domy o fantastycznych kształtach mieszkańcami, których jeszcze w dziewiętnastym wieku było tu mnóstwo.

Wieczorem rozbijamy obozowisko przy brzegu częściowo czystej rzeczki, wzdłuż której przechadzają się krowy. Zaczepia nas paru pastuchów tudzież pastuszków, którzy – niespodzianka! – świetnie mówią po francusku. Kilku miejscowych Turków zaliczyło kilkuletni pobyt i pracę w Grenoble, a jeden z dzieciaków pozostał tam, by się uczyć i wyjść na ludzi (obecnie ma przerwę wakacyjną i pomaga ojcu w wypasie bydła).

Kolejnego dnia postanawiamy wraz z Magdaleną wybrać się na podbój góry Hasan, w pobliże której podwozi nas Bartek. Im bliżej jednak góry, tym bardziej miny nam rzedną – to monstrum na cały dzień albo i dwa wspinaczki. Zmiana planów – postanawiamy zwiedzić wąwóz Ihlara (my z wyłączeniem Bartka, który postanowił spędzić dzień na wypoczynie i zbieraniu sił na kolejny etap podróży). Po długotrwałym obchodzie, udaje nam się znaleźć wejście kuchenne, z którego korzystając nie trzeba płacić za wstęp. Niestety, po chwili trafiamy na strażnika pluskającego się w strumieniu biegnącym pośrodku wąwozu i opłatę (5 lira od osoby) musimy uiścić. Otrzymujemy za to zaproszenie do wychylenia kilku szklanek herbaty – wraz ze strażnikiem, jego krewnymi i znajomymi rozkładamy się na trawie i łamiemy oraz wykręcamy angielski. Nasz strażnik opowiada nam, jak to przed kryzysem posiadał swój zakład krawiecki, w którym szył eleganckie ciuchy dla eleganckich dam – a teraz… Teraz też nie ma co narzekać. Praca strażnika, choć średnio płatna i sezonowa, oznacza nielimitowane korzystanie ze słońca, wody i pięknych okoliczności przyrody. Po przydługim acz ciekawym posiedzeniu przechodzimy do zwiedzania właściwego: po obu stronach wąwozu wydrążono liczne domostwa a także główną atrakcję, czyli kościoły, niektóre w całkiem niezłym stanie, z licznymi freskami. Niczym niezmącone zwiedzanie zostaje przerwane przez kolejnego strażnika, który zaprasza nas do swojej drewnianej kanciapy ukrytej między drzewami. A w kanciapce – galeria sztuki użytkowej wyrzeźbionej w drewnie; węże, fajki w kształcie osła i tym podobne atrakcje. Rozmowa rozkręca się na dobre i nie może się zakręcić, wspomagana herbatką i ciastkami… Wąwóz czeka cierpliwie, w końcu łaskawie rzucamy nań okiem – a jest na co patrzeć i energicznym krokiem zmierzamy do wyjścia, łudząc się, że zdążymy przed zmrokiem (odległość między wejściem w Ihlarze a wyjściem w Selime wynosi ok. 13 km, postarajcie się dobrze zorganizować przemarsz). Do Selime docieramy w nocy, uprzednio wywołując solidną dawkę niepokoju u Bartka i jednego ze strażników. Wszystko dobrze się kończy, co wypada uczcić odpowiednią ilością piwa.

Istanbul, 2010.07.01

It felt so hard to say goodbye to Olympos – not even because of the former paradise beach (former – due to crowds frequenting it), flames of Chimera, night scorpions in micro version or beautiful weather… But those dinners at Saban Pansyion, awaited from early afternoon, filling you up until you can’t move… I will definitely miss that.

The first car I hitchhiked was full of hairy Turks, one of them speaking fairly good English …and Serbian thanks to his Balkan study experience. Then a hike with a truckdriver praising the beauty of Kirgistan where he found his wife. He also explained to me that it is impossible to get away from paying traffic fines in Turkey as the first thing that policemen do when they spot you is send your registration plate number to their hedquarters (they seem to like sending those numbers everywhere in Turkey, epsecially in petrol stations, BEFORE you fill the tank up).

Antalya, the place I know so well already – the bus station is so familiar, the familiar pide in familiar bus station bar. I hop on the night bus to Istanbul and experience a bad quality vehicle in Turkey for the first time. A Mercedes who should have retired long ago, air conditioning broken plus one noisy village familywith two children puking and howling (but I really mean howling) all night made the trip a little less than comfortable.

I gave Istanbul an early morning hug (we arrived ahead of schedule) and went to sleep in the grass in front of the sports shop where I would buy a new mat – the old one got ripped into pieces in Jerusalem – in two hours, when they would open.

Istanbul greeted me back with a smile of Tina, German girl from Neverland hostel, a little surprised to see me here again. The hostel was packed full as usual but they had kept my usual underground lounge room place…

Not much left to do before next day’s meeting with Bartek and Magdalena – the bunch I would join in their journey to Australia.

I spent the remaining time on walking nearby modern art galleries and participating in demonstrations and para-lectures organized at the university for ongoing European Social Forum. And so I found myself walking in demonstration pro- and agaist (Palestine and Israel), I gave my support to those struggling for women rights I also marched arm in arm with those who want peace between Turks and Kurds (only some days ago PKK detonated a couple of bombs in Istanbul; Turkish army responded with attacks on Kurdish villages). During the lecture by Socialist Revolutionary People’s Front (I might have misspelled the name) I was asking about the methods of bringing young Turks up to become nationalists and why on Earth did they not invite their political opponents (i.e. government;s officials) to participate in the meeting. They found the idea of inviting people with a different point of view quite original and they didn’t answer my other question. Later on that day I learned that the Revolutionary Sth Front is not only a socialist movement but a nationalist one at the same time, which explains why they would avoid talking about the topic I brought up.

Finally the day (or the evening to be more precise) has come – one big can of Nissan Patrol with Polish number plate arrived in front of the Neverland hostel. In the can were two Polish travelers – half-conscious after driving for 48 hours with almost no sleep in between. A few sips of beer helped to get them back to life and soon we were talking about our future travel plans. Bartek, anthropologist, archaeologist and allthingsist, the author behind the idea of this trip and the sole driver of the jeep presented us his vision of offroad ride through Caucas, Iran all -stan countries, South Asia to Australia or even New Zealand. Magdalena (teacher, Przemyśl, cherry shaped earrings, positive and smiling) will join until the end of the route – I will think where to hop off.

Last two days in Istanbul were about sightseeing again (that’s Bartek and Magda) and getting back my bike from the other bank of Bosphorus (me). The very last night we put my bike into pieces, stuffed into the trunk of the car and we set off to meet the adventure…

***

Pożegnanie z Olympos było bolesne – pal sześć byłą rajską plażę (byłą, bo już zdecydowanie zbyt obłożoną plażowiczami), płomienie buchające ze zbocza góry, nocne skorpiony w wersji mini, że o pięknej pogodzie nie wspomnę… Ale kolacje w Saban Pansyion, wyczekiwane już od wczesnego popołudnia i związane z nim niemożebne przejedzenie oraz związana z nim rozkoszna niemożność wykonania najmniejszego choćby ruchu – tego zdecydowanie będzie mi brakować…

Pożegnawszy ćwierć-, może nawet półrajskie miasteczko zaliczyłem autostop do głównej drogi z wesołą paczką włochatych Turków, z których jeden mówił dobrze po angielsku a także – niespodzianka – po serbsku (miał za sobą zagraniczny epizod studencki). Potem jazda z kierowcą ciężarówki wychwalającym pod niebiosa piękno Kirgistanu, z którego pochodzi jego żona. Przy okazji dowiedziałem się również o niemożliwości wykręcenia się od mandatu drogowego w Turcji – zanim policjant podejmie jakiekolwiek działania, przesyła do centrali numer rejestracyjny pojazdu, który wzbudził jego zainteresowanie (numery rejestracyjne wszelkich wehikułów są zresztą wklepywane na wszystkich stacjach benzynowych, jeszcze przed rozpoczęciem tankowania).

Wysiadka w Antalii, na znanym mi już dworcu autobusowym. Na kolację znane mi pide w znanej mi dworcowej restauracyjce i wskakuję w nocny autobus do Stambułu. I oto okazało się, że w Turcji istnieją jednak stare i zdezelowane autokary, w których wszystko się sypie i nie działa wentylacja. Na dodatek do mojego wehikułu wpakowała się rodzinka z prowincji z dwoma ustawicznie wymiotującymi i wyjącymi dzieciakami (określenie „wyjące” to wcale nie ozdobnik ale dokładny opis dźwięku, jaki z siebie wydawały przez całą trasę).

Lekko wymiętolony i nieświeży wylądowałem wczesnym rankiem w Stambule – dwie godziny przed czasem, zmuszony do koczowania pod sklepem sportowym, w którym postanowiłem nabyć nową karimatę (stara została rozszarpana na strzępy przez jerozolimskie dzieciaki) a który otwierano dopiero o dziesiątej.

Stambuł przywitał mnie uśmiechem Tiny, Niemki z hostelu Neverland, mile zaskoczonej moim ponownym przybyciem – w hostelu, ma się rozumieć, nie było wolnych miejsc i – ma się rozumieć – zakwaterowano mnie w moim ulubionym miejscu, czyli w piwnicy.

Nie pozostało mi nic innego jak tylko czekać na zaplanowane następnego wieczora przybycie Bartka i Magdaleny – ekipy wybierającej się na podbój Azji Bartkowym jeepem, do której miałem plan się podłączyć.

Czas pozostały do spotkania spędziłem na przechadzkach po okolicznych galeryjkach sztuki współczesnej, w których w międzyczasie pozmieniały się ekspozycje, a także na uczestnictwie w manifestacjach i parawykładach zorganizowanych na uniwersytecie z okazji odbywającego się właśnie Europejskiego Forum Socjalnego. Maszerowałem zatem w pochodzie protestujących przeciwko ciemiężeniu Palestyńczyków przez Izrael, manifestowałem przeciw ograniczaniu praw kobiet w krajach muzułmańskich, popierałem również demonstrujących na rzecz pojednania turecko-kurdyjskiego (niedawno w Stambule wybuchły bomby podłożone przez PKK; armia turecka zrewanżowała się zmasowanymi działaniami militarnymi na wschodzie kraju). Podczas wykładu Socjalistycznego Rewolucyjnego Frontu (albo jakoś podobnie…) dopytywałem się, dlaczego i jakimi metodami wychowuje się Turków na nacjonalistów oraz dlaczego w Forum nie uczestniczy żaden przedstawiciel władz. Na drugie pytanie odpowiedziano mi, iż jakoś nie przyszło nikomu do głowy zaprosić do dyskusji przeciwników politycznych (co mogłoby wszak doprowadzić do interesującej dyskusji, być może nawet bardziej interesującej niż przekonywujące acz pozostające bez odpowiedzi tyrady na temat ciemiężenia, ograniczania itp.) ale za to co jakiś czas młodzież wbija się na oficjalne imprezy rządowe, wykrzykuje swoje hasła i daje się pałować policji; na pierwsze zaś pytanie udzielono mi odpowiedzi wymijającej. Po wykładzie dowiedziałem się, że Front Jakiśtam to ruch socjalistyczny, ale jednocześnie bardzo narodowy, zatem posądzanie Turków o nacjonalizm zostało przyjęte z pewnym niesmakiem.

Aż w końcu nadszedł ten wieczór, w który pod Neverland zajechał Nissan Patrol z polską rejestracją wraz z zawartością w postaci dwójki półprzytomnych podróżników – Bartka i Magdaleny. Po dwóch dniach jazdy non-stop z Warszawy (z przerwą na kilkugodzinne spanie w aucie) nie spodziewałem się intensywnej interakcji, a tymczasem po odświeżającym prysznicu i kilku łykach piwa rozkręciła się nam na dobre rozmowa o naszych wspólnych planach podróżniczych. Bartek, antropolog, archeolog i właściwie wszystkolog, autor pomysłu na wycieczkę oraz właściciel i bezwzględnie jedyny kierowca jeepa, roztoczył przed nami wizję offroadowego rajdu przez Kaukaz, Iran, wszelkie możliwe kraje z przyrostkiem -stan, Azję południową, Malaje aż do Australii a może i Nowej Zelandii. Magdalena (nauczycielka, Przemyśl, kolczyki w kształcie czereśni, uśmiech od ucha do ucha, pozytywna energia) z miłą chęcią podłączy się i wytrwa do końca trasy, ja się jeszcze zastanowię, gdzie wysiądę.

Ostatnie dwa dni w Stambule to zwiedzanie miasta przez Magdę i Bartka oraz odbiór mojego roweru od mojego gospodarza sprzed miesiąca (a nawet więcej), z drugiej strony Bosforu (jazda po autostradzie prowadzącej przez miasto to umiarkowanie przyjemne doświadczenie, niemniej kierowcy pędzących aut starali się zachować ostrożność) i zakup nowego bagażnika rowerowego. W ostatni wieczór rozkręcamy mój wehikuł na części i ładujemy go do przeogromnego (ale i przedokładnie wypchanego wszelkiej maści sprzętami) luku bagażowego Nissana i ruszamy w drogę…

Olympos, 2010.06.21


https://vimeo.com/12940974

You can’t reach Olympos from Alanya directly – first you need to take a bus to Antalya, then a dolmus will bring you to a bar next to the main road, then you have to catch another, smaller one to Olympos itself. The driver of the second vehicle decided to wait so that it fills up… which could take some time, thus, I decided to hitchhike – and it worked perfectly.
After arriving in the tourist village I found countless „treehouse” pensions with fake treehouses – these are simply elevated bungalows, that’s all. I chose „Saban Pansyion”, recommended for its big breakfasts and dinners included in moderate price. And it was true – the meals, especially dinners, are delicious and huge (if you stay there longer you might find yourself gaining lots of kilograms).
As for Olympos itself, it can be summed up with three words: sea, ruins, Chimera. The first notion needs no explanation I guess; it is worth mentioning, though, that the beach is surrounded by picturesque mountains, some of them really grand (especially Tahtala Dagi – Olympos Mount, 2365 m. above sea level; they have ski facilities running at the top during winter).
The ruins – dispersed here and there in big amounts on mountain slopes – hellenist, roman, osman; amphitheatre, baths, tombs, houses, castles… You can access most of them freely, walk on them, jump, hide inside, make parties… Lots of fun but after a couple of days you get used to it or even bored. Then comes the time for… Chimera!
According to the myth, a Greek hero, Bellerophon, killed Chimera on the slope of one mountain. And until today there is fire coming out of the carcass of the monster, which you can experience yourself, not free of charge of course (access to the mountain is blocked with a guy sitting next to a desk, which looks quite funny in the middle of the forest… It made me think of John Cleese from „Monty Python’s Flying Circus”… „…and now, for something completely different…”). Small pits emit a flammable mixture of gases with lots of methane included. However, the fire doesn’t go on all by itself anymore – it needs a subtle kick from tour guides or experienced tourists… Is it worth it? I guess it is, but it want set you amazed. Just a curiosity, that’s all. And it isn’t worth it pay the night bus trip to that place, that’s for sure. It is expensive and the bus needs to go around the mountains, which makes the ride a lot longer than you might have expected… Go on foot – if you start in Olympos, walk to the beach, then turn left, follow the coastline, then follow the dirt road along the bars and hostels, follow it when it bends left, then stick to your right side whenever the route splits in two; in case of doubts – follow the signs; distance: about 7 kilometres one way.

All in all, Olympos is a great chillout place, perfect if you need to work on your blog for a while:)

***

Do Olympos z Alanii można się dostać tylko metodą łączoną: autobus do Antalii, minibus do knajpy przy trasie głównej, parę kilometrów od celu, potem mniejszy minibus do samego Olympos. Kierowca na ostatnim etapie postanowił czekać, aż auto całkiem się zapełni pasażerami. Uznałem, że mogłoby trwać dłuższą chwilę i złapałem stopa do samej wioski turystycznej.
A tu – wszędzie dookoła pensjonaty oferujące udawane domki na drzewach – udawane, bo jest ich tyle, że nie starczyło by drzew, zatem pod nazwą „treehouses” oferowane są bungalowy na podwyższeniu. Wybieram „Saban Pansyion”, zarekomendowany mi ze względu na pożywne śniadania i kolacje wliczone w cenę pobytu. I rzeczywiście, posiłki, a zwłaszcza kolacje, są przepyszne i serwowane bez ograniczeń (w przypadku dłuższego pobytu należy liczyć się z solidnym przybraniem na wadze).
Samo Olympos można streścić w następujący sposób: morze, ruiny, Chimera. Pierwszego pojęcia chyba nikomu nie trzeba wyjaśniać, warto jedynie dodać, że plażę okalają malownicze wzniesienia, niektóre z nich naprawdę imponujące rozmiarami (zwłaszcza Tahtali Dagi – Góra Olimp, wysoka na 2365 m n.p.m., w zimie uruchamiany jest na niej wyciąg narciarski).
Ruiny – poutykane w sporych ilościach na zboczach gór, greckie, rzymskie, osmańskie; amifteatr, łaźnie, grobowce, rezydencje, twierdze – czego tylko dusza zapragnie. Z nielicznymi wyjątkami można po nich/wewnątrz nich/pod nimi swobodnie spacerować, skakać, imprezować… Ogromna frajda, choć po paru dniach można do tego przywyknąć, a nawet się znudzić. Wtedy przychodzi czas na… Chimerę.
Według legendy, na zboczu jednej z pobliskich gór, Bellerofont, grecki heros, zabił Chimerę, potwora terroryzującego okolicę. A po dziś dzień ze zwłok potwora wydobywa się ogień, czego można osobiście doświadczyć, oczywiście odpłatnie (dostępu do góry strzeże pan przy biurku, które, ustawione w środku lasu, wygląda równie absurdalnie jak biurko Johna Cleese w „Latającym Cyrku Monty Pythona”). Z jamek w zboczu wciąż wydobywa się mieszanka gazów ze sporą ilością metanu – bardzo łatwopalna, choć ogień nie płonie już samoistnie… Co jakiś czas jest dyskretnie wzbudzany przez przewodników lub dobrze poinformowanych turystów. Czy warto? Według mnie tak, choć Chimera zachwytu nie wywołuje… Ot, taka ciekawostka. Na pewno nie warto dać się naciągnąć na nocną wycieczkę busem – drogo i niewiele szybciej niż piechotą, bo auto musi objechać kawał drogi by dostać się do celu, a piechotą możemy tam dojść na skróty (jeśli ruszamy z Olympos: do plaży, potem w lewo wzdłuż brzegu, potem drogą wzdłuż knajp i hosteli, kiedy je miniemy – przy wszystkich rozwidleniach należy się kierować w prawo i wypatrywać drogowskazów; dystans: około 7 km w jedną stronę).
A poza tym Olympos to bardzo chilloutowe miejsce, wręcz idealne, gdy chce się w spokoju popracować nad blogiem;)

Alanya 2010.06.20

On the ferryboat to Alanya I meet a friendly Kurdish lady (who mentions her kurdishness with a low voice) – talkative despite not speaking any foreign language and in spite of my Turkish not being improved at all… After a couple of minutes she invites me to her house in a small town near Alanya – unfortunately, towards the end of the cruise she gets seasick and she is not in a shape to host anyone…
Alanya itself is a city of immense beaches on both sides of beautifully set castle. Next to Kleopatra beach there is a moderate-interesting Damlatas cave – it is said that the humidity and air composition inside is very good for health. And that’s it, done sightseeing, time to start catching the tan – the British way (intense pink) is still fashionable but not 100% dominant as this place has become a very popular destination for Polish tourists – so popular that numerous Polish shops and travel agencies have emerged.
In the evening you might enjoy visiting one of countless clubs – handsome Turkish waiters, sometimes overly naked, try to pull everyone in, which doesn’t work that good with male tourists – in Turkey they haven’t invented beautiful girls at the entrance who would be far more convincing…
One pub next to the other, party against party, the fun lasts till the dawn…. With only short breaks where the muezzin sings – on those occasions music stops everywhere not to interfere with holy words…

***

Na promie do Alanii spotykam Kurdyjkę (która o swojej kurdyjskości wspomina ściszonym głosem), bardzo chętną do rozmowy, choć nie mówi ani słowa w żadnym języku obcym a i mój turecki nie uległ znaczącej poprawie… Po paru chwilach chce mnie zaprosić do domu w małym miasteczku w pobliżu Alanii – niestety, pod koniec podróży dopada ją choroba morska i nie jest w stanie nikogo ugościć…
Sama Alanya to miasto przedługich plaż położonych po obu stronach malowniczo ulokowanej twierdzy. W pobliżu plaży Kleopatry znajduje się umiarkowanie ładna jaskinia Damlatas – ponoć wilgotność i skład powietrza wewnątrz jest bardzo korzystny dla zdrowia. To tyle, jeśli chodzi o atrakcje specjalne, czas przejść do wygrzewania się na piasku! Zaś wieczorem, już gustownie opaleni (wciąż obowiązuje styl brytyjski – intensywny róż, choć dominacja Brytów nie jest już bezdyskusyjna – Alanya stała się na tyle popularnym celem podróży dla Polaków, że pojawiły się tu liczne polskie sklepy i polskie biura podróży), możemy się wybrać do jednego z niezliczonych klubów, do których zdezorientowanego turystę próbują wciągnąć przystojni kelnero-naganiacze, czasami nawet roznegliżowani; niespecjalnie działa to na męską część przechodniów – w Turcji nie wynaleziono jeszcze ładnych dziewczyn, zachęcających swymi wdziękami do wstąpienia do danej placówki… Knajpa na knajpie, impreza na imprezie, zabawa trwa do samego rana… zamierając jedynie co jakiś czas na parę minut, podczas śpiewów muezzina – wówczas wszystkie kluby wyłączają muzykę, by nie zagłuszać jego nawoływań.

Girne/Kyrenia 2010.06.19

One day stay in Kyrenia/Girne was free of any activities. After my last visit here I knew there was nothing left to sightsee. I only checked on Ela – still trying to sell cruise tickets, still no success. High season and no tourists around – could it be that everybody already knows this town is not worth coming? Really desperate, I entered a small gallery with paintings made by one retired Turkish general. Flowers, kittens, no disasters of war.
I stay at Girne Dorms – this time I manage to get a relatively cheap place for 8 euros.

***

Jednodniowy pobyt w Kyrenii/Girne spędziłem na leniuchowaniu… Po poprzedniej wizycie nie zostało mi nic do zwiedzenia. Sprawdziłem tylko, co słychać u Eli, wciąż sprzedającej bilety na rejs wzdłuż wybrzeża. Słychać mniej więcej to samo, co ostatnio – bryndza, brak ruchu w interesie. Dziwna sprawa, wszak lato w pełni, czyżby wszyscy już wiedzieli, że Kyrenia nie jest warta zachodu i omijali ją szerokim łukiem? Z braku laku zachodzę też do pobliskiej galeryjki – wystawia w niej swoje obrazy emerytowany turecki generał. Kwiatki, kotki, żadnych okropieństw wojny.
Przechowuję się w Girne Dorms – tym razem udaje mi się zdobyć w miarę tanie miejsce za równowartość 8 euro.

Nicosia 2010.06.17

It wasn’t he best moment to meet my hosts in Nicosia. Just a minute before my arrival, Kawai had car accident. Greeks really are terrible drivers – they never use brakes, they just try to go around the obstacle. You can’t help thinking of donkey carts…
Waiting for insurance company representatives seems to be endless (at first they didn’t even want to come, asking on the phone if it was REALLY necessary).
Fortunately Kawai didn’t get hurt, it’s just that the car doesn’t look elegant anymore.

The next day Reinhard takes me to visit his work – UN base in Nicosia!
The whole place feels quite special – a huge piece of land, fenced around but lots of shepherds walk their goats in here. We visit Nicosia international airport, shut down after the events of 1974 – the last plane didn’t have time to take off. It is still here, waiting for better times… In a distance you can see Kyrenia Mountain range with a huge Turkish and North Cyprus flag (400 m wide!), illuminated during the night – a kind reminder of who’s in charge up north (flags in general seem to be a sort of a fetish for Turks – they stick them wherever they can).
The work of UN mission itself seems to be quite frustrating. My friend compares the whole situation to a kindergarten. And it seems to be an accurate definition – some of recent major breaches in the buffer zone included one of the Greek soldiers exposing himself before his Turkish counterpart (the width of the zone is sometimes only 2 metres) and other one defecating into demilitarized area. Of course, those events had to be described, reports sent everywhere and preventive actions taken (there ose one more tragic instance, too, when a drunk Greek made his way to the Turkish side and tried to pull their flag down from the mast – he was killed, the Turks took it very personally)…
The headquarters mostly focus on printing new fancy maps and monitoring whether soldier posts keep the status quo numbers or if they don’t add/remove sandbags. If such an offence should happen, there is a special procedure to counteract, it is just that when an action is finally taken, the situation changes again and all the data needs to be updated and new maps have to be printed…
It is tough life indeed out there and it makes UN soldiers’ bellies swollen with all the ice-cream they consume to deal with heat and stress…
Although the presence of peacekeeping mission in the region seems to be necessary (to prevent uncontrolled mass defecation, for example), this whole situation seems completely absurd and solution to this seems to be way out of reach. Peace agreements, brought up once in a while (after passing a long procedure) always get rejected. The last one seemed to be a success – the Turks agreed to withdraw their people from a big part of northern territories (yes! Turks also know the meaning of the word „compromise”) but Greek priests convinced simple people that accepting the plan would lead them straight to hell. It is hot enough in Cyprus without hell fire (42 degrees Celsius when I arrived) so the majority voted „no” in the referendum.

***

Z moimi gospodarzami w Nikozji spotykam się w naprawdę nieodpowiednim momencie… Dosłownie parę minut przed moim przybyciem Kawai miała stłuczkę samochodową. Grecy naprawdę fatalnie prowadzą – nie mają w zwyczaju używać hamulców, zamiast zwolnić, starają się ominąć przeszkodę… Porównanie z woźnicami nasuwa się samo. Ponadto, na przedstawicieli ubezpieczalni trzeba czekać w nieskończoność (najpierw, po telefonicznym wezwaniu, próbują się od wizyty wymigać, dopytując, czy ich obecność jest NAPRAWDĘ niezbędna).
Całe szczęście, Kawai jest cała i zdrowa, tylko auto wygląda nieco mniej elegancko niż przed wypadkiem.
Nazajutrz Reinhard zabiera mnie do pracy – bazy ONZ w Nikozji!
Dość specyficzne to miejsce – ogromna połać terenu, niby ogrodzona zasiekami, ale pastuszkowie wypasają tu swoje kozy. Zajeżdżamy na zamknięte od 1974 r. lotnisko międzynarodowe, z którego nie zdążył odlecieć ostatni samolot. Wciąż tu stoi i rdzewieje, czekając na lepsze czasy. W oddali widać pasmo Gór Kyreńskich, na którym pomysłowi Turkowie zainstalowali olbrzymią (400 m szerokości) flagę turecką i północnocypryjską – podświetlaną w nocy! – coby przypomnieć Grekom, kto tutaj rządzi (flaga dla Turków to rzecz święta, wtykają je, gdzie tylko się da)…
Sama praca praca oddziału ONZ jest dość frustrująca, sam Reinhard określa całą sytuację mianem „przedszkola”. Jak inaczej określić sytuację, w której najpoważniejszymi naruszeniami porządku w strefie buforowej w ostatnich latach było obnażenie się pewnego żołnierza greckiego i defekacja w strefie zdemilitaryzowanej w wykonaniu innego? Rzecz jasna, zajścia te musiały zostać opisane, raporty rozesłane wszem i wobec oraz należało podjąć środki zaradcze (poważniejszym zajściem było natomiast – ale to dawne dzieje – przedostanie się pijanego Greka na turecką stronę, wspięcie się na maszt i próba zniszczenia tureckiej flagi… Skończyło się to śmiercią śmiałka – Turcy nie znają się na żartach…). Większość czasu miejscowy sztab spędza na drukowaniu coraz to nowych, kolorowych map i monitorowaniu, czy przypadkiem liczba żołnierzy na stanowiskach tureckich bądź greckich nie zwiększyła się, czy ktoś nie dołożył albo nie odjął paru worków z piaskiem. W przypadku nieprawidłowości wszczynana jest odpowiednia procedura, która trwa tyle, że w momencie interwencji wszystko się dezaktualizuje (w związku z czym trzeba wydrukować nową mapę i nanieść nowe dane). Praca wre, żołnierzom ONZ z wysiłku rosną brzuchy a z nerwów wcinają coraz to większe ilości lodów… Jakkolwiek obecność misji pokojowej w regionie zdaje się być konieczna by zwaśnione strony nie rzuciły się sobie do gardeł (lub by nie zaczęły prowadzić zmasowanej akcji ekshibicjonistycznej lub defekacyjnej), to cała sytuacja jest zupełnie absurdalna a wyjście z klinczu zdaje się być na razie nieosiągalne. Proponowane co jakiś czas plany pokojowe, o ile w ogóle dochodzi do ich prezentacji po przebrnięciu gąszczu procedur, są regularnie odrzucane – ostatnio przez Greków, mimo daleko idących ustępstw ze strony Turków (co zaskakujące, nie sądziłem, że Turcy są w ogóle zdolni do kompromisu) – duchowni greccy wmówili biednym ludziom, że jeśli plan ten zaakceptują, to będą się smażyć w piekle… Na Cyprze i bez ogni piekielnych jest gorąco (42 stopnie w Nikozji podczas mojego pobytu!), zatem w referendum większość zagłosowała „nie”…

Ayia Napa + Cape Grecko 2010.06.16

After night-morning trip I feel exhausted and decide to have a little nap on the beach in Ayia Napa. This town seems to be perfect for this purpose – there is absolutely nothing to do here, apart from sunbathing and getting drunk – a very popular activity for thousands of British tourists frequenting the place every summer. After a couple of hours rest I catch a bus to the easternmost place in (southern) Cyprus – Cape Grecko where I plan to spend the night.
And Cape Grecko was full of silence, nature, beautiful rocks, caves and lizards… In some places the rocks are shaped in a very interesting way – big holes fill with warm water make comfortable bathtubes. After having a little was in one of these I find a different, dry hole and decide to camp there for the night.
In the morning I head back to Ayia Napa where I can catch the bus to Nicosia (with a change in Larnaca) – Kawai and Reinhard whom I met earlier on in Polis are waiting for me. On the way I meet two Polish guys – Poles make the the biggest working force in Cyprus (during my stay here, the first question I was asked when I told my nationality was: Where do you work? I had to explain lots of times that I am the only Polish tourist in Cyprus)…

***

Po nocno-porannej podróży jestem półprzytomny i zarządzam sobie drzemkę na plaży w Ayia Napa. W miasteczku tym, oprócz plażowania i imprezowania, nie ma kompletnie nic do roboty, wobec czego, po kilkugodzinnym wypoczynie, ruszam ku najbardziej wysuniętemu na wschód punktowi na mapie Cypru (południowego) – Cape Grecko, gdzie postanawiam spędzić noc.
A na Cape Grecko – spokój, natura, skały, jaszczurki, jaskinie… W niektórych miejscach ukształtowanie terenu jest bardzo ciekawe – w nisko położonych platformach „wygryzione” zostały otwory, częściowo zalane morską wodą, przyjemnie nagrzaną w ciągu dnia. Po zażyciu kąpieli w takiej naturalnej wannie, przenoszę się do nieco wyżej położonej dziury, z dnem przysypanym miękkim piaskiem i postanawiam rozbić tu obozowisko.
Nad ranem wracam do Ayia Napa, skąd łapię autobus do Nikozji (z przesiadką w Larnace), gdzie czekają na mnie wcześniej poznani Kawai i Reinhard. W podróży spotykam kilku Polaków – stanowimy tutaj najważniejszą siłę roboczą (podczas mojego pobytu na Cyprze, pierwsze pytanie, które padało po tym, gdy mój rozmówca dowiedział się, skąd jestem, brzmiało zawsze: Gdzie pracujesz? Codziennie musiałem wielokrotnie tłumaczyć, że jestem jedynym polskim turystą na Cyprze)…

Dead Sea 2010.06.15

I go to the Dead Sea (421 metres below sea level, the lowest place on the surface of Earth) together with two Japanese girls who saved me offering me a mysterious herbal medicine that took just a few seconds to get rid of un-fresh falafel sensations.
We all walk to the bus station and when we get there… we have to wait for almost two hours to get on the right bus. In the meantime we have an interesting talk – I learn that one of the girls, Yuka, has been traveling for 10 years now, making small pauses only to sell in Japan all the clothes she has purchased abroad. Inspiring!
Our bus has a little breakdown on the way. Instead of waiting we decide to do some hitch-hiking. A jolly Germane rave-guy joins us and shows us some movies from a rave part he had a couple of days ago in plain desert… After a short while comes our car – driven by Moshe who brings us to a secret perfect place where no tourists go.
The views are splendid! Judean Mountains on one bank, Moab Plateau on the other look like a fairytale… We quickly start our walk down to the dark-grey water. The closer we get the worse the smell… They rarely mention it in guidebooks but this water stinks! It stinks real bad… It is due to a specific mix of chemical substances that decided to combine to make the worst smell ever. And the water looks like oil, with far too much salt – don’t ever let it get into your eyes! OK, sticking to that one basic rule we could begin our bath. The sensation is amazing! You can lay on your back, on your belly, on the side, sit, crouch and never drown…
In the evening I go back to Jerusalem and then on to Haifa where I left my luggage. We say goodbyes with Inbal and promise to see each other in 10 years. Then I’m off to Tel Aviv airport (where I have the most detailed search ever – thanks to inquisitiveness of the guards I find my favourite socks – not washed for quite a long time), regretting that I booked my return flight so early… There is so much more to see…
The Beduins in Judean desert…
The craters of Negev desert…
Kibutzes, Jericho, Elliat…
Such a tiny stip of land and so many interesting places…
Such a tiny country and some many other countries trying to play their part in the peace process between two nations of complex and painful history…
It really is worth a visit to get rid of that idealistic view that the peace is within the reach, it only takes a will. There are too many conflicting interests to hope for a solution soon. The Israelis and the Palestinians, even the most open-mined ones (the orthodox wouldn’t even pronounce the word „compromise”) cannot communicate between each other at some level – and it is really easy to foster hatred. Let’s hope that if we wait for some tens of years, things will turn out better for those who live in this land so beautiful yet so harsh.

***

Nad Morze Martwe (421 m p.p.m.) wybieram się z dwiema dziewczynami z Japonii, które uratowały mi zdrowie, serwując mi tajemnicze ziołowe lekarstwo, które dosłownie w parę sekund sprawiło, że ból brzucha, wywołany spożyciem nieświeżego falafla, zniknął!
Wspólnie maszerujemy na dworzec autobusowy i… czekamy prawie dwie godziny na następny transport. Nie ma tego złego… W międzyczasie dowiaduję się, że jedna z dziewczyn, Yuka, podróżuje od 10 lat, robiąc sobie paromiesięczne przerwy na sprzedaż w Japonii ciuchów, które zakupiła po drodze. Inspirujące!
Nasz autobus psuje się po drodze – zabrakło płynu w chłodnicy. Wysiadamy i próbujemy złapać stopa. Do naszej drużyny dołącza wesoły raver z Niemiec, prezentujący nam filmiki z rave-party, które właśnie zaliczył na środku pustyni… Po paru chwilach zatrzymuje się sympatyczny gość – Moshe i zabiera nas nad Morze Martwe – w miejsce idealne, o którym nie wiedzą turyści.
Widok – przewspaniały! Z jednej strony Góry Judzkie, z drugiej Płaskowyż Moabski sprawiają, że można się poczuć jak w bajce… Szybko rozpoczęliśmy marsz ku wodzie – o podejrzanym, szaroburym kolorze. Im bliżej brzegu, tym gorszy gorsze wrażenia zapachowe. Cóż, nie w każdym przewodniku o tym piszą, ale Morze Czarne po prostu śmierdzi! I to ohydnie… To ze względu na specyficzną mieszankę pierwiastków chemicznych, które zagnieździły się w wodzie i bezczelnie smrodzą. Poza tym woda jest bardzo oleista i – co wiadomo – bardzo zasolona. Pod żadnym pozorem nie wolno dopuścić do kontaktu wody z oczami! Pamiętając o tej jednej podstawowej zasadzie, można się w pełni zrelaksować, leżąc na brzuchu, na boku, siedząc, kucając w Morzu Martwym, nie mogąc się nadziwić, jak powstał taki dziw natury.
Wieczorem wracam do Jerozolimy, skąd łapię połączenie autobusowe z Hajfą, gdzie zostawiłem bagaż. Stamtąd, po pożegnaniu z Inbal i po złożeniu sobie nawzajem obietnicy ponownego spotkania za 10 lat, jadę pociągiem nocnym na lotnisko w Tel-Avivie (czeka mnie najbardziej szczegółowe przeszukanie w historii, dzięki dociekliwości strażniczek znajduję w plecaku moje ulubione, dawno nieprane skarpety), plując sobie w brodę, że zabukowałem sobie bilet powrotny ze zbyt wczesną datą. Tyle jeszcze pozostało do zobaczenia…
Beduini Pustyni Judejskiej…
Kratery Pusytni Negev…
Kibuce, Gaza, Jerycho, Eliat…
Taki tyci kawałek ziemi, a tyle ciekawych miejsc…
Taki tyci kraj, a tyle innych państw próbujących wtrącić swoje trzy grosze w proces pokojowy między dwoma narodami o skomplikowanej i bolesnej historii.
Warto się tam wybrać, by odczarować idealistyczne przekonanie, że pokój jest w zasięgu ręki, trzeba tylko chcieć. Zbyt wiele tu sprzecznych interesów, by liczyć na szybkie rozwiązanie konfliktu. A i sami Żydzi i Palestyńczycy, nawet ci najbardziej otwarci (o ortodoksach nie warto wspominać, bo dla nich słowo „kompromis” śmierdzi skisłymi jagodami), na pewnym poziomie nie są w stanie dogadać się między sobą – stąd podjudzanie ich i podpalestynianie ich przeciwko sobie jest wyjątkowo łatwym zadaniem. Poczekajmy kilkadziesiąt lat, może coś się zmieni na lepsze dla mieszkańców tego pięknego i surowego zarazem skrawka ziemi…