2023.03 Ecuador

Ibarra|Otavalo|Quito|Latacunga|Ambato|Lag.Colta|Mindo|Riobamba|Cotopaxi|Alausi|Cuenca|Cajas|Salinas|Puerto Lopez|Manta|Montecristi|Coca|Monkey Island|Nv Rocafuerte

(Each destination follows this pattern: English text 1st, photos 2nd, Polish text 3rd/najpierw po angielsku, potem zdjęcia, potem po polsku)

Ibarra

We begin our exploration of Ecuador in Ibarra, a not unsightly but also not overly colourful city, where you can make the rounds of the churches (check out the 45-degree angled towers of the Basilica of La Dolorosa), this is also where you can be accidentally invited into the historic colonial building of the Pedro Moncayo Foundation and learn about the life history of this writer and politician).
Ibarra is also home to a railway station (connecting to Salinas), a rather sad testament to the region’s glorious railway past. In fact, throughout Latin America, this branch of passenger transport has fallen apart and only operates on short routes, being an old-style tourist attraction (for which you have to pay a lot) rather than a competitive method of transport.

//back to top/do początku

Ibarra
Time for another country! We begin our exploration of Ecuador in Ibarra, a not unsightly but also not overly colourful city, where you can make the rounds of the churches (check out the 45-degree angled towers of the Basilica of La Dolorosa), this is also where you can be accidentally invited into the historic colonial building of the Pedro Moncayo Foundation and learn about the life history of this writer and politician).
Ibarra is also home to a railway station (connecting to Salinas), a rather sad testament to the region’s glorious railway past. In fact, throughout Latin America, this branch of passenger transport has fallen apart and only operates on short routes, being an old-style tourist attraction (for which you have to pay a lot) rather than a competitive method of transport.

//back to top/do początku

Otavalo

In this town, according to the internets, you should get a taste of some Ecuadorian Andeanness. Indeed, there are quite a few Kichwa women here wearing beautiful traditional costumes and the main square is blooming with stalls selling folkloric wares from ponchos to slippers. Juxtaposed to this are the chaotic buildings of the centre, dwarfed by thick blocky shapes of new concrete buildings. We try not to be discouraged and continue looking for the beauty of Otavalo. Maybe it’s hidden in the markets that take over several central streets every week? Or perhaps in the churches, filled with elegantly dressed senior citizens? There is some of it to be found in the cemetery, where music is played, feasts are held and travellers are invited to share in the consumption, and we also find it in the sounds of a street wedding ceremony where aguardiente is drunk straight from a bamboo pole and the bride and groom are presented with mattresses and furniture unloaded from the back of a pick-up truck. We also find some of this beauty in the surrounding paths leading to the waterfall. The hill of El Lechero is beautiful and mysterious, or rather was, because the tree that symbolised the eternal love of two lovers is no longer there. There is San Pablo Lake (not ugly, but we are not overly impressed either) and Parque Condor, which was supposed to be a centre for rehabilitating wild birds, but is more of an ordinary zoo, with bird training shows and cages (admittedly, usually of considerable size) and no prospect of the birds returning to the wild.

//back to top/do początku

Otavalo

W tym miasteczku, wegług internetów, powinno się dać zasmakować odrobiny ekwadorskiej andyjskości. Rzeczywiście, jest tu sporo kobiet Kichwa w tradycyjnych, pięknych strojach, a na głównym placu rozkwitły stragany z wyrobami folklorystycznymi od poncho po kapcie. Do tego należy dodać, a właściwie odjąć chaotyczną zabudowę centrum, przygniataną przez grubo ciosane kloce nowych betonowych budynków. Staramy się nie zrażać i dalej szukać piękna Otavalo. Może ukryło się w targowisku, które co tydzień zagarnia kilka centralnych ulic? A może w kościołach, wypełnionych elegancko wystrojonymi seniorami? Jest go trochę na cmentarzu, na którym muzykuje się, biesiaduje i zaprasza się podróżników do udziału w konsumpcji, znajdujemy je również w dźwiękach ulicznej ceremonii weselnej, podczas której pije się aguardiente wprost z bambusowego kija i obdarowuje się młodą parę materacami i meblami wyładowywanymi z paki pick-upa. Trochę tego piękna znajdujemy też w okolicznych ścieżkach wiodących do wodospadu. Pięknie i tajemniczo jest na wzgórzu El Lechero, a raczej było, bo drzewa, które symbolizowało wieczną miłość dwojga kochanków, już tu nie ma. Jest za to Jezioro San Pablo (nie pozbawione swojego uroku, ale nie wywołuje w nas zachwytu) i jest też Parque Condor, które miało być centrum pomocy dzikim ptakom, a jest chyba jednak najzwyklejszym w świecie zoo, z pokazami tresury i klatkami (co prawda, zazwyczaj sporych rozmiarów) i bez widoków na powrót ptaków do środowiska naturalnego.

//back to top/do początku


Quito

It’s going to be about churches again, but it’s impossible to miss them in Quito… They’re huge, they’re lavishly decorated (and very often you are not allowed to take photos inside) and there’s quite a density of them. The capital impresses not only with its sacred buildings; in fact, wherever you turn your head, you can see an interesting detail – a carved saint here, a dog there, a condor up there… The cityscape is dominated on the one hand by the statue of the Virgin of Panecillo, and on the other by the huge Basílica del Voto Nacional (the construction of which began in 1892 and has still not been formally completed – it is said that the day it is accomplished, the end of the world will come). The basilica towers offer a spectacular view of the city, and on cloudless days the surrounding volcanoes can also be seen.
We organise our trip around Ecuador so as to revisit Quito during Easter, which is celebrated in very colourful ways here – especially on Good Friday, when a procession of mysterious and slightly scary cucuruchos and veronicas sets off from under the Basilica of St Francis.
Quito can be addictive, as we find out when we talk to Marek, a Polish copywriter who has been “stuck” here for months and seems to be enjoying it very much (despite a street mugging episode which resulted in losing his shoes). With my fellow countryman we take a car trip to Latacunga, Ambato and Laguna Colta, home to Ecuador’s oldest church (and a tiny one, too).

//back to top/do początku

Quito

Znowu będzie o kościołach, ale w Quito nie sposób ich pominąć… Są wielkie, są przebogato zdobione (i często w ich wnętrzach nie wolno robić zdjęć) i jest ich spore zagęszczenie. Stolica imponuje nie tylko budynkami sakralnymi, właściwie gdzie nie zadrzeć głowę, tam dojrzeć można ciekawy detal – tu wyrzeźbiony święty, tam pies, a tam kondor… Nad miastem dominuje z jednej strony figura Dziewicy z Panecillo, a z drugiej olbrzymia Basílica del Voto Nacional (której budowę rozpoczęto w 1892 r. i formalnie do dziś prace budowlane nie zostały ukończone – ponoć w dniu, w którym to nastąpi, nadejdzie koniec świata). Z wież bazyliki rozciąga się spektakularny widok na miasto, w bezchmurne dni widać również okoliczne wulkany.

Naszą podróż po Ekwadorze organizujemy tak, by ponownie odwiedzić Quito podczas Świąt Wielkanocnych, które są tu obchodzone bardzo barwnie – zwłaszcza w Wielki Piątek, kiedy to spod Bazyliki Św. Franciszka wyrusza procesja tajemniczych i trochę strasznych cucuruchos i veronicas.

Quito wciąga, o czym przekonujemy się podczas rozmowy z Markiem, polskim copywriterem, który „utknął” tu na długie miesiące i bardzo mu się tu podoba (mimo zaliczenia ulicznego epizodu z napadem, którego efektem było zabranie Markowi przez napastnika butów). Z moim krajanem wybieramy się na wycieczkę samochodową do miejscowości Latacunga, Ambato i do Laguna Colta, gdzie mieści się najstarszy w Ekwadorze kościół (a właściwie kościółek).

//back to top/do początku


Latacunga

//back to top/do początku


Ambato

//back to top/do początku

Laguna Colta

//back to top/do początku

Mindo

A nice break from the big city life is Mindo, a favourite weekend getaway for Quito residents. The town itself offers ample (though not necessarily the cheapest) accommodation, cafes, restaurants. But Mindo’s greatest strength lies in the beautiful nature that surrounds it (and sometimes blends harmoniously with it, such as in the case of our hotel Cabañas Armonía y Jardín de Orquídeas). There’s a river and waterfalls, butterfly gardens, private nature reserves, hummingbirds, toucans (the most fairy-taley ones – the plate-billed toucans – can be admired a fair bit from Mindo, at higher altitudes) as well as all kinds of other colourful birds.

//back to top/do początku

Mindo

Miłą przerwą od wielkiego miasta jest Mindo, ulubiona weekendowa wypoczywalnia mieszkańców Quito. Samo miasteczko oferuje sporą (choć nie najtańszą) bazę noclegową, kawiarenki, restauracje. Ale największa siła Mindo tkwi w pięknej przyrodzie, która je otacza (a czasem harmonijnie się z nim łączy, jak w np. w przypadku naszego hoteliku Cabañas Armonía y Jardín de Orquídeas). Jest tu i rzeka, i wodospady, motyle ogrody, prywatne rezerwaty przyrody, kolibry, tukany (te najbardziej fantazyjne – pstrodziobe, można podziwiać spory kawałek od Mindo, na większych wysokościach) i inne kolorowe ptaki.

//back to top/do początku

Riobamba

Together with the aforementioned Marek, we also reach the town of Riobamba, from where we hope to hike to Chimborazo, Ecuador’s highest mountain (whose summit is also the furthest point from the earth’s core, due to the non-ideal sphericity of our planet). Unfortunately, the weather is not our ally and we only glance longingly at the snow monster, which mocks us by periodically showing us a fragment of its huge body from behind the clouds (the best view is probably from the 21 April Park, which, incidentally, also houses a sizable bust of Bolivar; great views from the rooftop of San Carlos hostel in front of the bus terminal, too). Well, at least we explored the town that has some pretty decent churches and squares.

//back to top/do początku

Riobamba

Wraz z wspomnianym wcześniej Markiem docieramy również do miasta Riobamba, z którego mamy nadzieję wybrać się na Chimborazo, najwyższą górę Ekwadoru (której szczyt stanowi również najbardziej odległy od jądra ziemi punkt, ze względu na nieidealną kulistość naszej planety). Niestety, pogoda nie jest naszym sprzymierzeńcem i tylko tęsknym wzrokiem zerkamy na śnieżnego potwora, który z nas szydzi, co jakiś czas pokazując nam zza chmur fragment swojego cielska (najlepszy widok jest chyba z Parku 21 kwietnia, w którym zresztą znajduje się też sporych rozmiarów popiersie Bolivara; nie gorsza panorama z tarasu hostelu San Carlos, u przy dworcu autobusowym). Nic to, przynajmniej zwiedziliśmy miasto, z kilkoma całkiem sensownymi kościołami i placami.

//back to top/do początku


Cotopaxi

What doesn’t work out with Chimborazo, does with Cotopaxi. I find a perfect weather window of a few days and, after lodging in the Casa del Montañero in Machachi, I set off first thing in the morning towards the volcano. Transport is organised by the hotel and, as there are four willing participants (including two Frenchmen who arrived at night from the seaside and are not at all worried about the difference in altitude), the price of transport manages to be reduced to an acceptable level.

By the time our jeep reaches the foot of the mountain (and even climbs that foot just a little bit), we have passed several other picturesque peaks along the way, a few wild horses run across the meadow and the sun pleasantly illuminates the landscape. Cotopaxi wheezes its cloudy pretensions hard into the sky and I begin my ascent – first towards the hut at 4800m and then higher up, enquiring beforehand about the trail and the legality of traversing it without a guide – as no one is able to give me trustful information, I simply try to keep out of sight by stepping on the soft volcanic slope. Eventually, I stop at 5304m, having decided that I’ve had enough of panting and looking at the snow and ice landscapes and the surrounding panorama. Besides, the time for clouds to descend is approaching, and I wouldn’t want the jeep driver and the other travellers to start worrying about me. On the way back we still stop at Lake Limpiopungo, around which we walk a bit. It’s picturesque, there are some wild horses, the birds are there too. And Cotopaxi, for the last time, puts on its hat of clouds and poses for photos.

//back to top/do początku

Cotopaxi

Co nie wychodzi z Chimborazo, to udaje się z Cotopaxi. Trafiam na idealne kilkudniowe okienko pogodowe i, ulokowawszy się w Casa del Montañero w Machachi, ruszam z rana w kierunku wulkanu. Transport organizuje hotel, a ponieważ jest czworo chętnych (w tym dwójka Francuzów, którzy przyjechali w nocy znad morze i w ogóle nie martwią się różnicą wysokości), to cenę za transport udaje się zbić do akceptowalnego poziomu. Zanim nasz jeep dotarabani się do podnóża góry (a nawet trochę to podnóże napocznie), miniemy po drodze kilka innych, malowniczych szczytów, po łące przebiegnie kilka dzikich koni, a słońce przyjemnie rozświetli krajobraz. Cotopaxi ciężko wysapuje w niebo swoje chmurne pretensje a ja rozpoczynam marsz – najpierw ku schronisku na wysokości 4800 m a potem wyżej, uprzednio dopytując o szlak i legalność przemierzania go bez przewodnika – nikt nie jest w stanie udzielić mi wiążącej informacji, więc staram się nie rzucać w oczy wdeptując się w miękkie wulkaniczne zbocze. Ostatecznie zatrzymuję się na wysokości 5304 m, uznawszy że dość się nadyszałem i napatrzyłem na śniegowo-lodowe krajobrazy i na panoramę wokół. Poza tym zbliża się pora zstępowania chmur, a nie chciałbym, żeby kierowca jeepa i pozostali podróżnicy zaczęli się o mnie martwić. W drodze powrotnej zatrzymujemy się jeszcze przy jeziorze Limpiopungo, wokół którego robimy sobie rundkę. Jest malowniczo, jest parę dzikich koni, ptaki też są. I Cotopaxi, po raz ostatni, poprawia swój kapelusz z chmur i pozuje do zdjęć.

//back to top/do początku


Alausi

Alausi is where I finally find a female posse capable of rivaling the style of the señores from the Colombian town of Jericó – the fancy dresses and the way they are worn are second to none!

But before we can admire all these colours and patterns, we have to walk a few kilometres into the town from where the bus stops. The last section of the winding road leading to Alausi has been destroyed by a landslide and is not likely to be repaired any time soon. Near the centre, too, one can see the effects of the forces of nature, disturbed by irresponsible human activity (deforestation = weakening of mountain slopes, leading to landslides).
Apart from such sad images, Alausi offers quite a pleasant atmosphere, atmospheric buildings, a colourful hilltop market with a large statue of Saint Peter and a memory of the glory days of railways in the form of a train running back and forth for a short distance.

//back to top/do początku

Alausi

Alausi to miejsce, w którym w końcu znajduję kobiecą drużynę zdolną rywalizować z mocą stylu señores z Jericó w Kolumbii – tutejsze kreacje i sposób ich noszenia nie mają sobie równych!

Zanim jednak będzie nam dane podziwiać wszystkie te barwy i wzory, musimy przejść parę kilometrów do miasteczka od miejsca, w którym zatrzymuje się autobus. Ostatni fragment krętej drogi prowadzącej do Alausi został zniszczony przez osuwisko skalne i nie zanosi się, żeby miał szybko zostać naprawiony. W pobliżu centrum również widać skutki działania sił natury, wzburzonej nieodpowiedzialną działalnością człowieka (wycinka lasów = osłabianie zboczy górskich, co prowadzi do powstawania osuwisk).

Oprócz takich smutnych obrazków, Alausi oferuje całkiem sympatyczną atmosferę, klimatyczną zabudowę, kolorowe targowisko wzgórze z wielką figurą Świętego Piotra i wspomnienie dni chwały kolejnictwa w postaci pociągu jeżdżącego w te i we wte na krótkim odcinku.

//back to top/do początku

Cuenca

Cuenca is a must-see on a trip through Ecuador. The old town and its churches gracefully pose for photos, numerous museums, half-museums and quarter-museums invite you to stop by…. A little bit away from the very centre, there are also less obvious places like Centro Cultural Prohibido (with interesting works of satanic-gothic-horrible art) or Museo Pumapungo, where you can take a run through the history of the region’s cultures (and also see the legendary miniaturised heads of the Shuar minority; btw, such heads can still be purchased as souvenirs in Ecuador, except that they are not human heads, but decapitated heads of misfortunate sloths), there is also the Museum de la Tierra and las Artes de Fuego and its surroundings with cool eateries; in front of this museum we also have the opportunity to watch the chacana ceremony, a tribute to Pachamama.

//back to top/do początku

Cuenca

Cuenca stanowi obowiązkowy punkt do odhaczenia podczas podróży po Ekwadorze.Stare miasto i jego kościoły z gracją pozują do zdjęć, do wstąpienia zachęcają liczne muzea, pół- i ćwierć-muzea… Trochę z dala od ścisłego centrum znajdują się też mniej oczywiste miejsca jak Centro Cultural Prohibido (z ciekawymi dziełami sztuki satanistyczno-gotycko-wstrętno-strasznej) czy Museo Pumapungo, w którym można odbyć przebieżkę po historii kultur regionu (a także obejrzeć legendarne zminiaturyzowane główki mniejszości Shuar; btw, główki takie wciąż można w Ekwadorze zakupić jako pamiątkę, z tym że nie są to głowy ludzkie, lecz ucięte nieszczęsnym leniwcom), jest też Museum de la Tierra and las Artes de Fuego i jego okolice z fajnymi jadłodajniami; przed tymże muzeum mamy również okazję obejrzeć ceremonię chacana, czyli oddanie hołdu Pachamamie.

//back to top/do początku


Cajas park

Leaving Cuenca, it is worth stopping at the green-brown Cajas National Park, where the mountains bulge pleasantly, the streams murmur gently, the trees dance, the lakes glisten lazily with the reflection of the sun peeking out from time to time from behind the clouds.

//back to top/do początku

Park Cajas

Wyjeżdżając z Cuenki, warto zatrzymać się w zielono-brunatnym Parku Narodowym Cajas, gdzie góry przyjemnie się wybrzuszają, strumyki delikatnie szemrzą, drzewa tańczą, jeziora leniwie łypią odbiciem słońca, co jakiś czas wychylającego się zza chmur.

//back to top/do początku


Salinas

Having changed at the Guayaquil train station, we arrive in the coastal town of Salinas and lodge in the very discreetly (read: not at all) advertised yet friendly Bay House Hostel.

The beaches in Salinas itself don’t knock you out, they just are and that’s it. You can find other attractions here instead: The Whale Museum (with the amiable Ben, owner of the collection and a real enthusiast exploring the world of whales for many, many years), you can have a trip to the sandy-rocky tip outside the town (under army management, so there are some restrictions on visiting this corner), which houses long, empty stretches of beach and the waves form very surf-like shapes. But the most important places here are certainly: La Lobería, a piece of rock with sea lions rolling around lazily, and, on the other side of the headland, a colony of blue-footed boobies that periodically hang out here – you don’t have to fly to the expensive Galapagos to admire these delightfully flapping, silly-looking birds! Some of them also perch on the rocks above the sea lions, although there we can observe them from a much greater distance.

//back to top/do początku

Salinas

Przesiadłszy się na dworcu w Guayaquil, docieramy do nadmorskiego miasteczka Salinas i lokujemy się w bardzo dyskretnie (czyt. wcale) afiszującym się zgrzebnym acz przyjaznym Bay House Hostel.

Plaże w samym Salinas nie powalają, po prostu są i tyle. Można tu za to znaleźć inne atrakcje: Muzeum Wielorybów (z sympatycznym Benem, właścicielem kolekcji i prawdziwym pasjonatem eksplorującym świat wielorybów od wielu, wielu lat), można wybrać się na cypel za miastem (w zarządzie armii, więc obowiązują pewne obostrzenia w odwiedzaniu tego zakątka), na którym mieszczą się długie, puste pasy piasku, a fale układają się w bardzo surfingowe kształty. Ale przenajważnieszymi miejscami są tu z całą pewnością: La Lobería, kawałek skały z rozkosznie przewalającymi się lwami morskimi, a także, z drugiej strony cypla, okresowo przesiadująca tu kolonia głuptaków – wcale nie trzeba lecieć na drogie Galapagos, żeby podziwiać te przeuroczo człapiące niebieskostope ptaszyska! Niektóre z nich przesiadują również na skale powyżej lwów morskich, choć tam akurat możemy je obserwować z o wiele większej odległości.

//back to top/do początku


Puerto Lopez, Frailes

We move further north, scoring an amazing couchsurfing overnight stay at Puerto Rico: the owner is not there (we only communicate with him remotely) and the entire house overlooking the ocean is at our disposal!

It is no worse in Puerto Lopez: we meet a Ukrainian-USan couple who provide us with a very neat apartment where we freshen up and set off to explore this seaside town. The best time to go to the beach here is during the golden hour of fishing boats’ return to the shore – armies of birds, including frigate birds and pelicans, flock here during unloading, all hoping to steal a tasty fishy bit. A very interesting show indeed.
From Puerto Lopez we also make a foray to Frailes beach (which is part of the reserve), a beautiful stone and sand arch with relatively calm waves for this part of the world and a very reasonable number of beachgoers. On the way to Frailes we pass a couple of other picturesque beaches where we encounter a very impressive iguana, a couple of vultures and an injured booby, which we inform the park rangers about and pray that they will be willing to pass the information on.

//back to top/do początku

Puerto Lopez, Frailes

Ruszamy dalej na północ, zaliczając niesamowity nocleg couchsurfingowy przy Puerto Rico: właściciela nie ma na miejscu (porozumiewamy się z nim tylko zdalnie) i cały oryginalnie zaprojektowany dom z widokiem na ocean jest do naszej dyspozycji!

Nie gorzej jest w Puerto Lopez: spotykamy ukraińsko-północnoamerykańską parę, która udostępnia nam bardzo zadbane mieszkanko, w którym odświeżamy się i ruszamy na eksplorację tej nadmorskiej miejscowości. Najlepiej wybrać się tu na plażę w złocistej porze powrotu łodzi rybackich – podczas rozładunku zlatują się tu całe chmary ptactwa, m.in. fregaty i pelikany, całe w nadziei podkradnięcia smacznego rybiego kąska. Bardzo ciekawy spektakl.

Z Puerto Lopez również robimy wypad na plażę Frailes (stanowiącą część rezerwatu), piękny kamienno-piaszczysty łuk z w miarę spokojnymi jak na tę część świata falami i bardzo rozsądną liczbą plażowiczów. Po drodze do Frailes przechodzimy przez kilka innych malowniczych plaż, na których napotykamy bardzo konkretnych rozmiarów iguanę, kilka sępów oraz kontuzjowanego głuptaka, o którym informujemy strażników parkowych i modlimy się, aby zechciało im się przekazać tę informację dalej.

//back to top/do początku


Manta

Moving further along the coast, we arrive in Manta, a large town that we use as our provisions source, acquiring, among other things, handmade net hammocks that will come in handy later in the trip. There are also beaches here, there are surfing options, a large promenade is being built, but the town somehow fails to captivate us with its personality. Our fondest memory of Manta is the Venezia Hostel, where we are staying and where two over-sympathetic dogs are wandering around. Painting a mural in the staircase, depicting those two fun gals, takes care of our accommodation:)
From Manta we make a foray into a nearby town – Montecristi.

//back to top/do początku

Manta (psiaki w hostelu)

Sunąc dalej wzdłuż wybrzeża docieramy do Manty, dużego miasta, które traktujemy bardzo zaopatrunkowo, nabywając tu m.in. ręcznie robione siatkowe hamaki, które przydadzą się na późniejszym etapie podróży. Są tu także plaże, są opcje surfingowe, buduje się właśnie wypasiona promenada, ale miasto jakoś nie urzeka nas swoją osobowością. Najmilszym wspomnieniem z Manty jest Hostel Venezia, w którym się przechowujemy, a po którym hasają dwa przesympatyczne psiaki. Namalowanie w klatce schodowej muralu, przedstawiającego rozbrykaną parę czworonogów załatwia nam temat noclegu:)

Z Manty robimy wypad do pobliskiego miasteczka – Montecristi.

//back to top/do początku


Montecristi

We come here with one main goal: to find artists skilled in carving in a material called tagua, which is a vegan alternative to ivory. Tagua products are indeed plentiful here, but none of the vendors know who exactly creates them. Finally, after a long search, I manage to get in touch with Erwin, who lives in a nearby village and agrees to record a short video about his craft. At the end, I get a small tagua elephant as a gift:)

//back to top/do początku

Montecristi

Przybywamy tu w jednym celu: rozpoznania tematu artystów rzeźbiących w materiale zwanym tagua, będącym wegańską alternatywą dla kości słoniowej. Produktów z taguy rzeczywiście tu sporo, ale nikt ze sprzedawców nie wie, kto dokładnie tworzy te rzeźby. W końcu, po długich poszukiwaniach udaje się skontaktować z Erwinem, który mieszka w pobliskiej wiosce i zgadza się na nagranie krótkiego materiału wideo o jego rzemiośle. Na koniec dostaję w prezencie małego taguowego słonika:)

//back to top/do początku


Coca

We travel to the other end of Ecuador on a shaky bus, from Quito we head to the town of Puerto Francisco de Orellana, commonly known as El Coca. Here we will organise our own river transport towards Iquitos (spoiler: we won’t be able to catch the cheapest and slowest cargo barge because, firstly, it only runs once a month and, secondly, it is currently under repair and there is no telling when it will be fit for use). Before that, however, we stop by the headquarters of the Sumak Allpa organisation, where we will have a conversation that will alter our plans slightly. Before we go anywhere else, we will drop by the nearby Monkey Island, located on the Coca River.

//back to top/do początku

Coca

Telepiącym autobusem wyjeżdżającym z Quito przemieszczamy się na drugi kraniec Ekwadoru, do miejscowości Puerto Francisco de Orellana, zwanej potocznie El Coca. Tutaj zorganizujemy sobie transport rzeczny w kierunku Iquitos (spoiler: nie uda się załapać na najtańszą i najwolniejszą barkę towarową, bo, po pierwsze, kursuje tylko raz w miesiącu, a po drugie, jest obecnie w naprawie i nie wiadomo, kiedy będzie się nadawała do użytkowania). Zanim to jednak nastąpi, zachodzimy do siedziby organizacji Sumak Allpa, gdzie odbędziemy rozmowę, która spowoduje lekką zmianę naszych planów. Otóż zanim dokądkolwiek się wybierzemy, wpadniemy na pobliską Wyspę Małp, położoną na rzece Coca.

//back to top/do początku

Monkey Island

A magical week in the forest on an island inhabited by eight species of monkeys. Some fat, some hairy, some overly cute, some coming right up to the hut where we are staying (sharing it with interesting insects, big cockroaches in particular), others completely hidden in the dense jungle… We wade through the mud, poke our heads out looking for the inhabitants of the treetops, snap photos and paint the signs of the trails crossing the island. With regret, we leave this magical place, keeping our fingers crossed for the success of Sumak Allpa’s monkey projects.

//back to top/do początku

Wyspa Małp

Magiczny tydzień w lesie na wysepce zamieszkanej przez osiem gatunków małp. Jedne tycie, inne włochate, a inne jeszcze aż do przesady słodziuchne, niektóre podchodzące pod samą chatkę, w której mieszkamy (dzieląc ją z ciekawymi insektami, a zwłaszcza z wielkimi karaluchami), inne kompletnie schowane w gęstej dżungli… Brodzimy w błocie, zadzieramy głowy, wypatrując mieszkańców koron drzew, pstrykamy zdjęcia, malujemy też tablice z oznaczeniami szlaków, przecinających wyspę. Z żalem opuszczamy to magiczne miejsce, trzymając kciuki za powodzenie małpich projektów Sumak Allpa.

//back to top/do początku


Nuevo Rocafuerte

We jump onto a boat heading from El Coca to the border. On the way we pass a couple of tiny villages, picturesquely clinging to the shore. After a day’s journey, we land in the last village in Ecuador. The place is a small one, with a small but sufficient hostel and hotel base. Here, we stamp our passports, certifying our departure from Colombia. Every other rocafuertean offers to take us across the border by boat, and we manage to find a good bargain by engaging in in-front-of-the-store beery conversations; one of the ladies is planning to sail to the other side the next day and has already been paid for her return, so the price will be lower, especially as the cheerful Frenchmen we met on the previous boat are joining our team.
So we set out in our tiny wobbly boat, slightly overloaded and barely above the water level, and slowly head towards Peru…

//back to top/do początku

Nuevo Rocafuerte

Ładujemy się na łódź płynącą z El Coca do granicy. Po drodze mijamy parę mikrowiosek, malowniczo przyklejonych do nabrzeża. Po całodniowej podróży lądujemy w ostatniej miejscowości w Ekwadorze. Miejscówka to mała, z niewielką, acz wystarczającą bazą hostelowo-hotelową. Tutaj dokonujemy podstemplowania paszportu, oznaczającego wyjazd z Kolumbii. Co drugi rocafuertańczyk oferuje przewóz łodzią przez granicę, nam się udaje znaleźć dobrą okazję wdając się w podsklepowe rozmowy; jedna z pań planuje nazajutrz płynąć na drugą stronę i ma już opłacony transport powrotny, więc cena będzie niższa, zwłaszcza, że do naszej ekipy przyłączają się poznani na poprzedniej łodzi weseli Francuzi.

Wypływamy zatem naszą stękającą z obładowania, ledwie wystającą ponad poziom wody łódką i dostojnie zmierzamy ku Peru…

//back to top/do początku

Colombia 2022-2023

Bogotá|Sabana|Bucaramanga|Zapatoca|Socorro|Guadalupe|Oiba|Medellín|Jericó|Jardín|Pereira|Santa Rosa|Filandia|Salento|Cocora|Armenia|Cali|Popayán|San Agustín|Las Lajas

(Each destination follows this pattern: English text 1st, photos 2nd, Polish text 3rd/najpierw po angielsku, potem zdjęcia, potem po polsku)

Bogotá

Moving between the quiet and organised suburb where we have our couchsurfing base (two friendly and welcoming guys who have adorned one of the walls of their flat with their own, very revealing nudes), we watch as the orderliness and spaciousness of Bogotá’s outer circles turns into increasingly chaotic and crumbling quarters, patched here and there with colourful murals, while a few steps in, the towers of modern skyscrapers jut out proudly. We glide through the misty grey morning, observing the cityscape through the window of the Transmilenio bus – not the cheapest (though still quite cheap) way to get between the main points on the map of Colombia’s capital but the safest version of the public transport – as a rule, every large Latin American city has a similar option – consisting of a few basic lines, protected by gates and security guards, while hundreds or perhaps thousands of cheap buses and vans, often overcrowded and in poor condition, circulate in a dense grid that cuts through the rest of the city.
Bogotá is dressed up in colourful stalls from early morning, the shop fronts catch your eye with their flashy signs, the streets are crowded and bustling.

At last, imagination and variety are back on the table – after a culinary black hole stretching from Guatemala to Panama, dishes are once again savoury, there is inventiveness (sometimes maybe going to far – for example, they have spicy ants, which are considered an aphrodisiac), vegan options are more varied, and making their ways to plates are arepas, the famous Colombian pancakes (or Venezuelan, depending on whom you ask – yet another culinary holy war).
Bogotá spreads out from Bolivar Square, a huge space with a statue of the famous revolutionary in the middle, with the square itself being surrounded by the monumental buildings of the basilica, congress, banks and other palaces. The city centre can also be viewed from above – for example, by taking the train up to the Monserrate lookout point, where there is a temple complex, a garden complex and a marketplace. The view of the city skyline – spectacular.
Between Monserrate and the very centre there is also the colourful barrio of La Candelaria, quite a nice place to visit.

We also visit two of the myriad of museums – the Museo Botero (that’s the artist famous for fat chicks and dudes – the museum provides the public with a very satisfying collection) and the Museo del Oro, full of beautiful and interesting gold objects from pre-Columbian times.
We also witness a barrio street festival, with stilt walkers, fancy costumes and loud music. All in all, our visit to Bogotá is quite a positive metropolitan experience.

//back to top/do początku

Bogota

Przemieszczając się między spokojnym i zorganizowanym przedmieściem, w którym mamy naszą bazę couchsurfungową (dwóch sympatycznych i gościnnych chłopaków, którzy przystroili jedną ze ścian mieszkania swoimi, hm, aktami) obserwujemy, jak uporządkowanie i przestrzeń zewnętrznych kręgów Bogoty przechodzi w coraz bardziej chaotyczne i ropiejące kwartały, zapaździerzowane tu i tam kolorowymi muralami, zaś o parę kroków w głąb dumnie prężą się wieże nowoczesnych wieżowców. Suniemy przez mglistoszary poranek, obserwując miejskie pejzaże przez okno autobusu Transmilenio – to nie najtańszy (choć wciąż dość tani) sposób przemieszczania się między głównymi punktami na mapie stolicy Kolumbii, ale to najbezpieczniejsza wersja zbiorkomu – z reguły w każdym dużym mieście latynoamerykańskim istnieje podobny, składający się z kilku podstawowych linii system, zabezpieczony bramkami i ochroniarzami, podczas gdy setki a może tysiące tanich busów i busików, często przepełnionych i w kiepskim stanie technicznym, układają się w gęstą siatkę przecinającą resztę miasta.

Bogota od rana przebiera się w kolorowe straganowe fatałaszki, fronty sklepów kłują w oczy swoją pstrokatością, na ulicach jest tłumnie i gwarno.

Nareszcie na stół wraca fantazja i urozmaicenie – po czarnej kulinarnej dziurze od Gwatemali po Panamę, potrawy znów nabierają smaku, na nowo budzi się skłonność do eksperymentów (w tym tych dziwacznych – spożywa się tu np. pikantne mrówki, uznawane za afrodyzjak), wybór wegańskich opcji ulega znacznemu poszerzeniu, na talerzach pojawiają się też arepy, słynne kolumbijskie placki (albo wenezuelskie, zależy kogo zapytać – kolejna kulinarna święta wojna).

Bogota zaczyna się od Placu Bolivara, olbrzymiej przestrzeni z rzeźbą słynnego rewolucjonisty na środku, plac zaś otaczają monumentalne budowle bazyliki, kongresu, banków i innych pałaców. Na centrum miasta można też popatrzeć z góry – np. podjeżdżając kolejką do punktu widokowego Monserrate, gdzie mieści się kompleks świątynny, ogrodowy oraz targowisko..Widok na panoramę miasta – palce lizać.

Między Monserrate a ścisłym centrum znajduje się też kolorowo-barowa dzielnica La Candelaria, całkiem przyjemne miejsce do zwiedzenia.

Odwiedzamy też dwa z niezliczonej liczby muzeów – Museo Botero (to ten artysta od grubasek i grubasów – muzeum udostępnia publiczności bardzo satysfakcjonujące zbiory) i Museo del Oro, pełne pięknych i interesujących złotych obiektów z czasów prekolumbijskich.

Trafiamy również na dzielnicowy festiwal uliczny, ze szczudlarzami, przebierańcami i głośną muzyką. W sumie nasza wizyta w Bogocie to całkiem pozytywne wielkomiejskie doświadczenie.

//back to top/do początku


Sabana de Torres

At Sabana de Torres, we spend quite some time, rolling with Cabildo Verde, an organisation working with wildlife and the environment in general (they introduce themselves well in the video I made for them). Living inside the CV-managed centre, we make friends with the local animals, especially a young, uber-sociable (and impossibly smelly) peccary with the graceful name of Chanchito (Piglet). We also explore the town (very ordinary, very tin-roofed and very, very hot!) and make an excursion to Lake Cienaga, inhabited among other creatures by manatees (which, however, are difficult to see due to the dark brown colour of the water).

//back to top/do początku

Sabana de Torres

W Sabanana de Torres spędzamy dłuższą chwilę, zaprzyjaźniając się z organizacją Cabildo Verde, zajmującą się dziką fauną i szeroko pojętym tematem środowiska (więcej o samych sobie opowiadają w materiale wideo, który dla nich wykonałem). Pomieszkując wewnątrz ośrodka zarządzanego przez CV, zaprzyjaźniamy się z tutejszymi zwierzakami, zwłaszcza z młodym, arcytowarzyskim (oraz niemożebnie śmierdzącym) pekari o wdzięcznym imieniu Chanchito (Prosiaczek). Zwiedzamy też miasteczko (bardzo tu zwyczajnie, bardzo blaszanie i bardzo, ale to bardzo gorąco!) i robimy wypad do jeziora Cienaga, zamieszkałego m.in. przez manaty (których trudno jednak dostrzec ze względu na brązowy kolor wody).

//back to top/do początku


Bucaramanga

On our way to Zapatoca, we pull into Bucaramanga, a shoe and textile hub that welcomes us with street-alcohol-hobo ambiance in the evening. Come the morning and you can go out into the town, which has a myriad of shops with the aforementioned items at good prices. Bucaramanga is also trying to promote its more cultural-festive side, but for the time being, it probably needs to invest a lot in changing the generally prevailing unflattering opinion it carries.

//back to top/do początku

Bucaramanga

W drodze do Zapatoki, zajeżdżamy do Bucaramangi, centrum butów i tekstyliów, które wita nas wieczornymi sytuacjami uliczno-alkoholowo-menelskimi. Nad ranem można wyjść do miasta, które ma do zaoferowania niezliczoną ilość sklepów z w/w artykułami. Bucaramanga próbuje również promować swoją bardziej kulturalno-festiwalową stronę, ale póki co, musi chyba zadbać o zmianę ogólnie dominującej, niepochlebnej opinii o sobie.

//back to top/do początku

Zapatoca

In the pretty and picturesque town of Zapatoca, we meet up with the friendly team from the Cabildo Verde organisation (the same name as the team from Sabana de Tores, but it’s pure coincidence), with whom we create a video presenting the many environmental and educational projects in which they are involved. We take the opportunity to visit the town, the surrounding villages, schools, caves, meadows and hills… We are hosted by CV in a beautiful natural setting, overlooking the canyon and Zapatoca in the distance. Another beautiful memory to add to the collection.

//back to top/do początku

Zapatoca

W śliczniastym i malowniczo położonym miasteczku Zapatoca spotykamy się z życzliwą ekipą organizacji Cabildo Verde (ta sama nazwa, jak w przypadku ekipy z Sabana de Tores ale to czysty zbieg okoliczności), z którą tworzymy materiał wideo, prezentujący rozliczne projekt środowiskowo-edukacyjne, w które się angażują. Przy okazji zwiedzamy miasteczko, okoliczne wioski, szkoły, jaskinie, łąki i pagórki… Jesteśmy przez CV goszczeni w przepięknych okolicznościach przyrody, z widokiem na kanion i Zapatokę w oddali. Kolejne piękne wspomnienie do kolekcji.

//back to top/do początku

Socorro

Transferring en route (which helps us save money – long-distance buses cost more than a few shorter connections added together), we visit the pleasant Socorro, with the Basilica of Our Lady and some picturesque streets.

//back to top/do początku

Socorro

Przesiadając się na trasie (co pozwala zaoszczędzić na biletach – długodystansowe autobusy kosztują więcej niż zsumowanych kilka krótszych połączeń), odwiedzamy sympatyczne Socorro, z Bazyliką Naszej Pani i paroma malowniczymi uliczkami.

//back to top/do początku


Guadalupe

Deviating a little from the main route, we find ourselves in Guadalupe, a tiny town with an impressive church concealing an image of Our Lady of Guadalupe – the same one that is held in special veneration in Mexico City. And it is playing the Mexican card that we manage to negotiate our way inside (the church is closed outside of worship hours) and stare at the holy image.
An additional attraction is Las Gachas, located a few kilometres away from the main square – interesting circular formations hollowed out in a shallow river (so shallow that the water is actually only in the gachas themselves) of unknown origin, providing a very cool natural setting for a lazy cool-off on a hot day.

//back to top/do początku

Guadalupe

Zbaczając nieco z głównej trasy, trafiamy do Guadalupe, tyciej miejscowości z imponującym kościołem, skrywającym w swoim wnętrzu wizerunek Maryi z Guadalupe – tej samej, która otoczona jest szczególną czcią w Mexico City. I właśnie wykorzystując wątek meksykański udaje się nam wynegocjować wejście do środka (kościół jest zamknięty poza godzinami nabożeństw) i pogapić na obraz.

Dodatkową atrakcję stanowią oddalone o parę kilometrów od głównego placu Las Gachas – interesujące okrągłe formacje wydrążone w płytkiej rzece (tak płytkiej, że woda zalega właściwie tylko w tychże gachas, czyli otworach w skalistej nawierzchni), których pochodzenie wciąż pozostaje tajemnicą, stanowiące bardzo fajną naturalną instalację do leniwego chłodzenia się w upalny dzień.

//back to top/do początku


Oiba

Another necessary stop along the way – a village advertised as charming, which we can partially confirm, although it is not the most extreme level of charm ever. In retrospect, Oiba can be seen as a prelude to the proper charm that is well-kept and very colourful – they type that we will experience in some other towns on our path.

//back to top/do początku

Oiba

Kolejny konieczny przystanek po drodze – miejscowość reklamowana jako urokliwa, co możemy częściowo potwierdzić, chociaż poziom urokliwości nie rzuca nas na kolana. Z perspektywy czasu można Oibę uznać za preludium do urokliwości prawdziwej, zadbanej i bardzo kolorowej, której doświadczymy w kolejnych małych miejscowościach.

//back to top/do początku

Medellín

Before we get into exploring the beauty of the province, we first arrive in Medellín: we find ourselves in the city centre, which at this time of night throws a lot of intense sensations straight into the face of the newly arrived traveller: mountains of rubbish and homeless people rummaging through it, drunken-drug brawls, trans-prostitutes scattered around the gates… As for other advantages, it is worth mentioning (some) eateries, which stay open until late – it is easier to fall asleep on a filled stomach with the intense night-life sounds.

Daytime Medellin also has a lot to offer. Worth a visit, for example, is the Museo Casa de la Memoria, which, through a very detailed exhibition, explains the tragic and complicated criminal-cartely past that left its mark on this city, even till this day, although the city is in the process of pulling itself out of that mud already. May Medellín one day be visited not because of the figures of likes of Pablo Escobar, but because it has many other interesting features. For example, it boasts the Plaza Botero (lined with prostitutes at all times of the day and night), full of wonderfully plump sculptures, and the interior of the Antioquia Museum is filled with paintings by the same artist, original to this very area. There is a beautiful botanical garden, there are pretty churches, there is well-organised public transport (a spacious above-ground metro), and finally there is the Comuna 13 neighbourhood, a very bright and colourful example of how patho-architecture can be turned into a tourist attraction, full of art, dancing, shops and cafes – there are numerous similar neighbourhoods waiting in line to be lifted out of poverty, some beginning to slowly imitate the Comuna 13 model; whether this is the way to go for them – it remains to be seen in the future.

//back to top/do początku

Medellin

Zanim jednak poznamy uroki prowincji, najpierw docieramy do Medellin: lądujemy w nocy w ścisłym centrum miasta, które o tej porze rzuca prosto w twarz świeżo przybyłego podróżnika moc wrażeń: góry śmieci i grzebiących w nich bezdomnych, pijacko-narkotyczne awantury, rozsmarowane po bramach trans-prostytutki… Z innych zalet warto wymieć otwarte do późna (niektóre) jadłodajnie – człowiek najedzony łatwiej zasypia przy intensywnych dźwiękach nocnego Medellin.

Dzienne Medellin również ma sporo do zaoferowania. Warto np. odwiedzić Museo Casa de la Memoria, które poprzez bardzo szczegółową wystawę przybliża tragiczną i skomplikowaną kryminalno-kartelową przeszłość, która odcisnęła na tym mieście swoje piętno, które jest wciąż widoczne, choć gramolenie się z narkotykowego grajdołu na powierzchnię wciąż postępuje. Oby kiedyś Medellin było odwiedzane nie ze względu postać Pablo Escobara, a dlatego, że może pochwalić się wieloma interesującymi atrakcjami. Jest tu przecież Plaza Botero (obłożona prostytutkami chyba o każdej porze dnia i nocy) pełna jest cudownie pulchnych rzeźb, a wnętrze Muzeum Antioquii wypełniają obrazy tegoż artysty, który z tych właśnie okolic pochodził. Jest piękny ogród botaniczny, są ładne kościoły, jest dobrze zorganizowany transport publiczny (przestronne naziemne metro), jest wreszcie dzielnica Comuna 13, stanowiąca bardzo jaskrawy i kolorowy przykład, jak można zmienić patoarchitekturę w atrakcję turystyczną, pełną sztuki, tańca, sklepików i kawiarenek – w kolejce do wydźwignięcia się z biedy czekają liczne podobne dzielnice, niektóre zaczynają powoli imitować model Comuna 13; zobaczymy, czy to się uda.

//back to top/do początku


Jericó

Jericó is a place so pretty it is almost too much. Despite attracting crowds of tourists (mainly at weekends), it has maintained its charm, achieved by painting virtually all the townhouses and villas with well composed colours and local señores strolling unhurriedly after finishing their farm work, capable of putting many a dandy to shame with their style. Sit down with them in a pub, have a beer (I’ve had the opportunity to witness many an elegant man ordering and pouring down a glass without dismounting from his horse) and enjoy the relaxed atmosphere. There are some nice churches, a local festival (in January), a hill from which one can look over the town, another hill from which one can enjoy a good view of the surrounding mountains, a museum, a cultural centre (Bomarzo – which tries to combine high and low culture, though high culture loses that battle quite often), even a swimming pool and a modern outdoor gym. Loads of charm in this town.

//back to top/do początku

Jericó

Jericó to miejsce tak śliczne, że aż ja cię proszę. Mimo przyciągania rzesz turystów (głównie w weekendy), zachowało swój urok, osiągnięty poprzez pomalowanie właściwie wszystkich kamienic i domków dobrze dobranymi kolorami i lokalnymi, nieśpiesznie przechadzającymi się po pracy na roli señores, potrafiącymi swoim stylem zawstydzić niejednego dandysa. Warto z nimi przysiąść w knajpie, napić się piwa (miałem okazję na własne oczy zobaczy, jak niejeden elegant zamawiał i wychylał kieliszek, nie zsiadając z konia) i podelektować się senną atmosferą. Jest tu też kilka ładnych kościołów, jest lokalny festiwal (w styczniu), jest pagórek, z którego można popatrzeć na miasteczko, jest też i górka, z której rozpościera się niezły widok na okoliczne wzniesienia, jest muzeum, jest centrum kultury (Bomarzo – próbujące łączyć kulturę wysoką z niską, w postaci nie za wspaniałej muzyki rozrywkowej; kultura wysoka chyba jednak przegrywa tę walkę), jest nawet basen i nowoczesna siłownia na świeżym powietrzu. Urokliwość w bardzo dużej dawce.

//back to top/do początku

Jardín

The charm therapy continues in Jardín, arguably the most popular mountain town in the region, and perhaps in the whole country. As well as neat, colourful streets and townhouses, a multitude of cafés and restaurants, the town also offers some nice walking and trekking trails, with rivers, waterfalls and colourful birds.

Speaking of birds: the most important and unique spot to not miss is the Reserva Natural Jardín de Rocas, a private project of a very nice family who have created, on a small piece of land, a paradise for many beautiful and colourful species, and above all for the Andean Cock of the Rock (if you don’t know what kind of animal it is, take a look at the photos – it is out of this world!).

//back to top/do początku

Jardín

Faszerowanie się urokliwością kontynuujemy w Jardín, bodaj najbardziej popularnym górskim miasteczku w regionie, a może i w całym kraju. Oprócz zadbanych, kolorowych uliczek i kamienic, mnogości kawiarenek i restauracyjek, miasteczko oferuje również kilka ładnych tras spacerowo-trekkingowych, z rzeczkami, wodospadami i kolorowym ptactwem.

A skoro o ptakach mowa: najważniejszą i najoryginalniejszą atrakcję stanowi tutaj Reserva Natural Jardín de Rocas, prywatny projekt przesympatycznej rodziny, która stworzyła na niewielkim skrawku ziemi raj dla wielu przepięknych i przekolorowych gatunków, a przede wszystkim dla skalikurka andyjskiego (jeśli ktoś nie wie, co to za zwierz, niech obejrzy zdjęcia – cudak zeń nad cudaki).

//back to top/do początku


Pereira

We make a short stop in Pereira, a large town that is chiefly a base for exploring the surrounding mountain attractions. We decide to give Pereira a chance and check out its cramped and bustling streets, coming across a couple of pretty churches and a unique statue of Bolivar – depicted naked, on a speeding horse.

//back to top/do początku

Pereira

Przystajemy na chwilę w Pereirze, dużym mieście, stanowiącym głównie bazę wypadową dla zwiedzających okoliczne atrakcje górskie. Postanawiamy dać Pereirze szansę i spacerujemy jej ciasnymi i gwarnymi ulicami, natrafiając na parę ładnawych kościołów oraz na jedyną w swoim rodzaju rzeźbę Bolivara – przedstawionego nago, na pędzącym koniu.

//back to top/do początku


Termales Santa Rosa de Cabal

From Pereira we pop into the hot springs of Santa Rosa de Cabral, where everything is as advertised: there’s a beautiful waterfall and hot pools filled with splashy, happy families.
On the way back we stop at a roadside restaurant, behind which the owner has also put together a guesthouse with a very special feature: you can stay overnight in a huge concrete bird.

//back to top/do początku

Termales Santa Rosa de Cabal

Z Pereiry robimy wypad do gorących źródeł w Santa Rosa de Cabral, gdzie wszystko jest jak w reklamie: jest tu i przepiękny wodospad, i gorące baseniki wypełnione rozchlupanymi, szczęśliwymi rodzinami.

W drodze powrotnej zatrzymujemy się w przydrożnej restauracyjce, za którą właściciel zorganizował również hotel, w którym główną atrakcją jest możliwość przenocowania w wielkim betonowym ptaku.

//back to top/do początku

Filandia

Another postcard town, this time almost completely transformed into a tourist-devouring machine. Souvenir shops everywhere, posh restaurants you pay for everything, and you pay a lot. Fortunately, we manage to find cheap accommodation in an atmospheric hostel (Hostel Bremen, with the economical option of two people sharing one bed in a dormitory allowed), currently run by two cheerful Argentinians, where we meet some interesting travellers from different parts of the world.

The most fun of all is the opportunity to try a traditional sport called tejo, which involves throwing specially shaped stones at capuches sticking out of boxes of clay. Hitting the target results in a very satisfying explosion. Local professional players take tejo very seriously, watching our amateur attempts with some reserve. Very close to the hostel there is also an enchanted antique shop where we listen to vinyls of traditional Indian music from various corners of the Americas. There is still some magic left in Filandia…

//back to top/do początku

Filandia

Kolejne pocztówkowe miasteczko, tym razem już niemal całkowicie przekształcone w machinę pożerającą turystów. Wszędzie sklepy z pamiątkami, wszędzie eleganckie restauracje, wszędzie i za wszystko się płaci, w dodatku za dużo. Całe szczęście, udaje nam się znaleźć tani nocleg w klimatycznym hosteliku (Hostel Bremen, z dozwoloną ekonomiczną opcją zajęcia przez dwie osoby jednego łóżka w dormitorium), oddanym pod pieczę dwóch wesołych Argentyńczyków, w którym poznajemy paru ciekawych podróżników z różnych stron świata.

Największą frajdę sprawia nam możliwość sprawdzenia się w tradycyjnej dyscyplinie sportowej o nazwie tejo, polegającej na rzucaniu specjalnie wyprofilowanymi kamieniami w kapiszony ułożone w skrzyniach z gliną. Trafienie w cel owocuje bardzo satysfakcjonującym wystrzałem. Lokalni zawodowi gracze bardzo poważnie podchodzą do tejo, z pewną rezerwą obserwując nasze amatorskie próby. Bardzo blisko hostelu znajduje się też czarodziejski antykwariat, w którym wsłuchujemy się w winyle z tradycyjną muzyką indiańską z różnych zakątków Ameryk. W Filandii pozostało wciąż trochę magii…

//back to top/do początku

Salento

After so many beautiful towns, Salento has no way of impressing us, especially as it has become overgrown with establishments catering entirely to hipsters (only the local traditional beer hall is still going strong, although tourists are trying to stick their foot in the door). Fortunately, there are a few pleasant walking trails in the forests, densely populated with birds.

From here we catch transport to the most important surrounding attraction: Valle de Cocora

//back to top/do początku

Salento

Po tylu pięknych miasteczkach Salento nie jest już w stanie nas zachwycić, zwłaszcza, że zachwaszczone jest już lokalami zrobionymi totalnie pod hipsterów (fason trzyma tylko lokalna tradycyjna piwiarnia, chociaż turyści próbują i tutaj przypuścić szturm). Jest tu całe szczęście parę przyjemnych tras spacerowych, wytyczonych w lasach gęsto zamieszkałych przez ptactwo.

Stąd też łapiemy transport do najważniejszej okolicznej atrakcji: Valle de Cocora.

//back to top/do początku


Valle de Cocora

Nature has planted the famous wax palms here, which shooting up to the height of quite a tall building (some specimens reach 70 metres), gathered in groups and watching the surrounding forests with superiority. The walking route wraps around the hills and leads from one group of palms to another, all of them begging to be photographed – each time different in character, depending on the weather and light. But it doesn’t stop there! The path continues into the forest and over the ridge of the mountain, where you can watch hummingbirds fluttering around, perched on flowers or on the fence of an improvised pub. We descend along a stream and arrive at a village where there is basically nothing, except for a man collecting tolls to get to the main road.

//back to top/do początku

Dolina Cocory

Natura zasiała tu słynne palmy woskowe, wystrzelające na wysokość sporego wieżowca (niektóre okazy sięgają 70 m), zgromadzone w grupy i z wyższością obserwujące otaczające je lasy. Trasa spacerowa owija się wokół wzgórz i wiedzie od grupki do grupki palm, dopraszających się o zdjęcia – za każdym razem inne w charakterze, zależnie od pogody i światła. Ale to nie koniec! Ścieżka wiedzie dalej, w głąb lasu i przez grzbiet góry, gdzie można popodziwiać furkoczące wokół kolibry, przysiadające na kwiatach, tudzież na płocie improwizowanej knajpeczki. Schodzimy w dół, wzdłuż strumyka i docieramy do wioski, w której w zasadzie nic nie ma, z wyjątkiem pana pobierającego myto za przejście do głównej drogi.

//back to top/do początku

Armenia

A sizable town where we stopped for a while to organise further transport towards the Ecuadorian border. We didn’t get too caught up in the mood here, although a few instances of interesting art on the walls of buildings should be noted, as well as some energetic street musical performances.

//back to top/do początku

Armenia

Spore miasto, w którym zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby zorganizować dalszy transport w kierunku granicy z Ekwadorem. Nie wkręciliśmy się zanadto w nastrój tu panujący, choć należy odnotować parę przypadków ciekawej sztuki na ścianach budynków, a także kilku energicznych ulicznych muzykantów.

//back to top/do początku

Cali

Cali is a city where everyone around us is always warning us not to take photos and, and against enjoying our time. Despite this paranoia (justified by the crime statistics), we manage to spend a few cool moments here, including an open-air indigenous dance party in Loma de La Cruz, visiting the old-style print shop, admiring the architecture, passing by several churches, taking a walk in the Cat Park (full of fancy sculptures representing these four-legged creatures), staring at street writers/typists in Poets’ Park, and chatting with our couchsurfing hosts based in the deep suburbs, where we have a beautiful view of the city’s night skyline and where Yagé (the local name for ayahuasca) ceremonies are held.

//back to top/do początku

Cali

Cali to miasto, w którym wszyscy dookoła nas ciągle przestrzegają przed robieniem zdjęć i, ogólnie rzecz biorąc, przed miłym spędzaniem czasu. Mimo tej paranoi (uzasadnionej statystykami przestępczości) udaje się nam spędzić tu parę fajnych chwil, zaliczając m.in. imprezę na świeżym powietrzu z indiańskimi tańcami w Loma de La Cruz, zwiedzając manufakturę drukarską, podziwiając architekturę, przemykając wokół kilku kościołów, spacerując po Parku Kotów (pełnym fantazyjnych rzeźb przedstawiających te czworonogi), przyglądając się z zaciekawieniem pisarzom i typistom w jednym, tworzącym oficjalne pisma urzędowe w Parku Poetów oraz czilując u naszych gospodarzy couchsurfingowych na głębokich przedmieściach, gdzie mamy piękny widok na nocną panoramę miasta i gdzie odbywają się ceremonie Yagé (lokalna nazwa ayahuaski).

//back to top/do początku


Popayán

We rush towards the border as our visa is running out, making a brief stop in Popayán, a very white-walled historic town that makes a good base for our main destination in this area: San Agustin.

//back to top/do początku

Popayán

Gnamy w stronę granicy, bo kończy nam się ważność wizy, robiąc sobie krótki postój w Popayán, bardzo biało-kościelnym zabytkowym miasteczku, stanowiącego dobrą bazę wypadową do naszej docelowej lokalizacji: San Agustin.

//back to top/do początku

San Agustín,

UNESCO-listed megalithic sculptures and the tombs of a mysterious civilization that reigned in the area between the 1st and 8th centuries AD, are located near this pleasant (albeit lacking in accommodation options) town. Quite a pleasant walk, during which every now and then some stone figures grinning menacingly.

//back to top/do początku

San Agustin,

W pobliżu tego sympatycznego (acz pozbawionego porządnej bazy noclegowej) miasteczka znajdują się UNESCOwe megalityczne rzeźby oraz groby tajemniczej cywilizacji, która panowała na tych terenach między I a VIII wiekiem n.e. Całkiem przyjemny spacer, podczas którego co jakiś spotykamy groźnie wyszczerzone kamienne postacie.

//back to top/do początku

Las Lajas

We end our Colombian adventure with a bang in Ipiales, home to the neo-Gothic shrine of Las Lajas, flung spectacularly across the El Morro river. Completed in 1949, the church attracts crowds of worshippers and organises the economy of the adjacent town (where religious kitsch mixes with Andean folklore, in its ugliest form it takes shape of a photo with a fatigued llama).
Time to say goodbye to Colombia… It’s hard to believe how quickly these few months have flown by. Even so, we have only seen a fragment of this fascinating country. See you later, Colombia!

//back to top/do początku

Las Lajas

Naszą kolumbijską przygodę kończymy z przytupem w Ipiales, gdzie mieści się neogotyckie sanktuarium Las Lajas, przerzucone efektownie przez rzekę El Morro. Ukończony w 1949, kościół przyciąga rzesze wiernych i organizuje ekonomię przyklejonemu doń miasteczku (w którym religijny kicz miesza się andyjskim folklorem, w swoiej nagorszej postaci przybierając formę zdjęcia ze zmęczoną lamą).

Czas się już żegnać z Kolumbią… Aż trudno uwierzyć, jak szybko zleciało nam tych kilka miesięcy. A przecież i tak zobaczyliśmy tylko fragment tego fascynującego kraju. Do zobaczenia, Kolumbio!

//back to top/do początku