Panama

Almirante|Bocas del Toro|David|Boquete|Palmira|Gualaca|3 Cascadas|Barú|Panama City|Canal|Colón|Portobello|Puerto Lindo

(Each destination follows this pattern: English text 1st, photos 2nd, Polish text 3rd/najpierw po angielsku, potem zdjęcia, potem po polsku)

Almirante

After a bus journey (with a change at the somewhat chaotic border), we arrive in Almirante, a town where there is virtually nothing to see, but there is some peace and quiet and… the sweetest papayas we have ever tasted. There is also the “black” district, which everyone warns us about, but somehow nothing terrible happened to us there. Finally, there are plenty of containers with the logo of Chiquita – the infamous North American banana hegemon, known for destroying Central America’s economy and environment.

We’re sitting in our all-wooden hostel and planning our next step, when a crew of somewhat dirty Danes shows up and we strike up an interesting conversation. It turns out that they came here from Denmark on a unique boat – several decades old and based on a 19th century construction. The age is taking its toll, pretty much everything needs repair and these repairs are busy every day (hence the sinking). We are offering to help seal the holes in Itilia (that’s the name of the boat, and she is full of holes indeed). In the midst of the repair work, an idea comes up: since our Danish colleagues have to go back home soon, and in this state Itilia is certainly not going to set sail, why don’t they moor her in a nearby marina and let us stay on her (and while living we will repaint this and that)?

//back to top/do początku

Almirante

Po podróży autobusowej (z przesiadką na nieco chaotycznej granicy) docieramy do Almirante, miasteczka, w którym właściwie nic nie ma, ale jest za to jako-taki spokój i… najsłodsze papaje, jakich kiedykolwiek próbowaliśmy. Jest też „czarna” dzielnica, przed którą wszyscy przestrzegają, ale nam jakoś nic strasznego się tam nie przydarzyło. Jest tu wreszcie mnóstwo kontenenerów z logo Chiquita – niesławnego północnoamerykańskiego bananowego hegemona, znanego z niszczenia ekonomii i środowiska Ameryki Centralnej.

Siedzimy sobie w naszym drewnianym hosteliku i planujemy ciąg dalszy, gdy zjawia się w nim ekipa umorusanych Duńczyków, z którymi wdajemy się w ciekawą rozmowę. Okazuje się, że przypłynęli tu z Danii na wyjątkowej łajbie – kilkudziesięcioletniej, a powstałej na bazie XIX-wiecznej konstrukcji. Wiekowość ta daje się coraz bardziej we znaki, właściwie wszystko jest do naprawy i tą naprawą są codziennie zajęci (stąd umorusanie). Ofiarujemy się pomóc w zaklejaniu dziur w Itilii (to imię łajby, a dziur naprawdę tu sporo!). W trakcie prac naprawczych powstaje taki oto pomysł: ponieważ nasi duńscy koledzy muszą niedługo wracać do siebie, a w tym stanie Itilia na pewno nie wyruszy w rejs, to może zacumują ją w pobliskiej przystani i pozwolą nam na niej mieszkać (a mieszkając odmalujemy to i owo)?

//back to top/do początku


Bocas del Toro

We do some shopping, cross over to the town of Bocas del Toro, a tourist favourite, buy up what we couldn’t get in Almirante and move to the marina on Solarte Island. For more than a week, our home will be the welcoming and rustic Itilia (inhabited by sociable cockroaches) and a stretch of the pier where a few other vessels are moored. Here we meet, among others, a Brazilian couple tidying up their luxury yacht while their two dogs try not to fall into the gaps between the planks of which the pier is made. Other than that, we pass our days kayaking along the island, listening to the silence and splashing in the cool water.

//back to top/do początku

Bocas del Toro

Robimy zakupy, przeprawiamy się do Bocas del Toro, ulubionej przez turystów miejscowości, dokupujemy to, czego nie mogliśmy dostać w Almirante i przenosimy się do przystani na wyspie Solarte. Przez ponad tydzień naszym domem będzie gościnna i rustykalna Itilia (zamieszkana przez towarzyskie karaluchy) oraz kawałek pomostu, przy którym zacumowało parę innych jednostek. Spotykamy tu m.in. brazylijską parę, porządkującą swój luksusowy jacht, podczas gdy ich dwa psy próbują nie wpaść w szczeliny między deskami, z których zbito pomost. Poza tym, dni mijają nam na pływaniu kajakiem wzdłuż wyspy, wsłuchiwaniu się w ciszę i pluskaniu się w chłodnej wodzie.

//back to top/do początku


David

This is a sizable and quite well-managed town, where we stop on our way to Boquete. We settle here for a few days as we order new backpacks online (we are running out of space in the old ones). As we wait, we are tormented by the neighbours one floor below who, at night, are secretly renovating their business premises, making noise so hard that the whole building shakes.

The city itself, although giving the impression of being clean and safe (and that is quite a compliment in countries of this region), does not particularly impress us. The most interesting attraction is the park in the heart of the city, full of iguanas eagerly posing for photos. While waiting for our backpacks, we make a trip to the Cascada Chorcha waterfall. However, we don’t check in advance that we are doing it at the right time, because in the dry season (i.e. right now!), there is barely any water dripping there. Nonetheless, we can consider the trip a success – we listened to the birds, saw some countryside landscapes and, in the end, soaked our feet in a puddle which, in the rainy season, will swell with water and then move towards a rocky overhang from which the supposedly beautiful waterfall will shoot.
And on the way back to town, it turns out that the route is thoroughly blocked – there are farmerprotests happening, which makes the main highway connecting David to the capital city unusable.

//back to top/do początku

David

To spore i całkiem ogarnięte miasto, w którym zatrzymujemy się w drodze do Boquete. Osiadamy tu na kilka dni, bo zamawiamy internetem nowe plecaki (w starych powoli przestajemy się mieścić). Czekając, jesteśmy dręczeni przez sąsiadów piętro niżej, którzy w nocy, potajemnie remontują swój lokal usługowy, hałasując aż budynek się trzęsie.

Samo miasto, choć sprawia wrażenie czystego i bezpiecznego (a w krajach tego regionu to nie byle jaki komplement), to jakoś specjalnie nas nie zachwyca. Najciekawszą atrakcją jest park w sercu miasta, pełny chętnie pozujących do zdjęć iguan. W oczekiwaniu na plecaki robimy sobie wypad do wodospadu Cascada Chorcha. Nie sprawdzamy jednak zawczasu, czy robimy to w odpowiednim momencie, bowiem w porze suchej (czyli właśnie teraz!) ledwie coś z niego kapie. Mimo to, wypad możemy uznać za udany – nasłuchaliśmy się ptaszków, zobaczyliśmy trochę wiejskich pejzaży i na koniec pomoczyliśmy nogi w kałuży, która w porze deszczowej nabierze objętości, a potem ruszy w stronę skalnego nawisu, z którego wystrzeli – ponoć piękny – wodospad.

A w drodze powrotnej do miasta okazuje się, że trasa jest nieźle przyblokowana – trwają protesty rolników, którzy postanowili zatarasować główną autostradę łączącą David ze stolicą.

//back to top/do początku


Boquete

We arrive in Boquete, a preferred destination for older expats from the north of America – a favourite because of its very healthy climate, stable temperatures (not too high, but just right) and nice landscapes (though also without extreme sensations – just the right kind of nice). The result of this invasion are prices which, in an already expensive country by Latin American standards, have shot up through the ceiling. This applies to property prices, but also to daily necessities, food and especially accommodation, meals and drinks in restaurants and cafés (by the way, the coffee from this region has a very good reputation). We squeeze into a dormitory at the Blasina hostel, where we meet a very friendly Argentinian couple – Sol and Jonathan. They travel the Americas offering their craft and art services, creating interior (and exterior) design elements from wood. We also meet Magda from Krakow and Joanna, half Polish – half British. Both girls will join us in a short while in Palmira, which is our next stop.

//back to top/do początku

Boquete

Docieramy do Boquete, ulubionego miejsca starszych ekspatów z północy Ameryki – ulubionego, ze względu na bardzo zdrowy klimat, stabilne temperatury (nie za wysokie, lecz w sam raz) oraz ładne pejzaże (choć też bez ekstremalnych doznań – po prostu w sam raz). Skutkiem tego szturmu są ceny, które, w i tak już drogim jak na standardy latynoamerykańskie kraju, wystrzeliły powyżej poziomu przyzwoitości. Dotyczy to cen nieruchomości, ale również artykułów użytku codziennego, jedzenia, a zwłaszcza noclegów, posiłków i napojów w restauracjach i kawiarniach (swoją drogą, kawa z tego regionu cieszy się bardzo dobrą reputacją). Wciskamy się do dormitorium w hostelu Blasina, gdzie poznajemy przesympatyczną argentyńską parę – Sol i Jonathana. Podróżują po Amerykach, oferując swoje usługi rzemieślniczo-artystyczne, tworząc elementy wystroju wnętrz (i zewnętrz) z drewna. Poznajemy też Magdę z Krakowa i Joannę, pół Polkę – pół Brytyjkę. Obie dziewczyny dołączą do nas za chwilę w Palmirze, która jest naszym następnym przystankiem.

//back to top/do początku


Palmira

In nearby Palmira we meet Dorothy, whose life mission is helping animals. She runs a shelter called Jungla de Panama, full of animals with sad stories. There’s a spider monkey thirsting for affection, trying to hug visitors through the bars of the enclosure using its , there’s a blind donkey, there are goats, there are parrots with their tails plucked out, there’s a semi-wild Lolita, a coati, strolling freely around the shelter grounds, bothering everyone around, there are cats and finally there’s a big pack of dogs… With all this merry and noisy company, Dorothy and her son have their hands full of work all day. She also runs something like a hostel, which hosts volunteers, whose help is definitely needed here.

Palmira itself is a few streets, a few houses, a river nearby and a forest all around. It seems like nothing special, but it is a pleasant walk and a very enjoyable breath of fresh air.

//back to top/do początku

Palmira

W pobliskiej Palmirze spotykamy się z Dorothy, której misją życiową jest pomoc zwierzętom. Prowadzi schronisko o nazwie Jungla de Panama, pełne zwierzaków o smutnych historiach. Jest tu czepiak, spragniony czułości, próbujący przez kraty zagrody objąć ogonem odwiedzających, jest ślepy osioł, są kozy, są papugi z powyrywanymi ogonami, jest też pół-dzika Lolita, coati, przechadzająca się swobodnie po terenie schroniska, zaczepiająca wszystkich dookoła, są koty i jest wreszcie cała chmara psów – przy całej tej wesołej kompanii Dorothy i jej syn mają pełne ręce roboty. Prowadzi też coś na kształt hostelu, w którym gości również wolontariuszy, których pomoc zdecydowanie się tu przyda.

Sama Palmira to kilka ulic na krzyż, parę domów, niedaleko rzeczka, a dookoła las. Niby nic specjalnego, ale można tu sobie urządzić przyjemny spacer i pooddychać świeżym powietrzem.

//back to top/do początku


Cangilones de Gualaca

The area around Boquete is full of forest trails and other natural attractions or semi-attractions. The attraction we visit is the Cangilones de Gualaca, interesting rock formations half-submerged in a river where you can splash around and sit on the sun-warmed rocks. Depending on the time of day, it can be quiet and peaceful (mainly in the morning) or boomboxy and crowded.

//back to top/do początku

Cangilones de Gualaca

Dookoła Boquete pełno jest leśnych szlaków i innych naturalnych atrakcji lub pół-atrakcji. Atrakcyjką, którą odwiedzamy, są Cangilones de Gualaca, interesujące formacje skalne okalające rzekę, w której można się popluskać i posiedzieć na rozgrzanych słońcem skałach. Zależnie od pory dnia, bywa tu cicho i spokojnie (głównie rano) albo boomboxowo i tłocznie.

//back to top/do początku

Caminata Tres Cascadas

An interesting trekking route near Boquete is the one leading through three picturesque waterfalls, around which you can hear and sometimes even see multi-coloured birds. The most interesting species to observe here, however, are the numerous influencers who spend most of their time posing for spectacular photos.

//back to top/do początku

Caminata Tres Cascadas

Ciekawą trasą jest ta, wiodąca przez trzy malownicze wodospady, wokół których słychać a czasem nawet widać rożnokolorowe ptaki. Najciekawszym zaś gatunkiem, który można tu zaobserwować, są liczni i intensywnie pozujący do zdjęć influencerzy.

//back to top/do początku


Barú

Have you ever wanted to gaze at two oceans at once? If you have – you are in luck,it seems the Barú volcano was designed just for this purpose:) It is Panama’s highest mountain, rising to 3474m. It can be climbed from two sides, I recommend ascending from el Salto (a gentler approach) and descending from Paso Ancho (a steeper and more adventurous route). You can catch a morning colectivo to el Salto and after about six hours of walking along a comfortable route (where occasionally 4×4 cars pass with some very lazy tourists on board) you reach the summit. Along the way you can see birds of various species flying by, including hummingbirds and green toucans. The summit itself is sprayed with tags of hundreds of visitors before me, but the 360 degree view makes up for it. I’m lucky enough to see two oceans both in the afternoon and in the morning. It gets very cold here after sundown, luckily you can remain quite comfortable in a tent (there is a small campsite with its own tents, with sanitary facilities in a very early stage of construction, which I think has been abandoned – as of February 2022); you can also spend the night on a chair/bench in a room without a door by the ranger’s booth.
An important thing to keep in mind: don’t believe the ascent/descent times given by locals. They literally run through the trail and cannot imagine that visitors move at much slower pace. For example, it takes a whole day to descend to the town of Paso Ancho, while according to the locals’ version, barely a couple of hours is enough.

//back to top/do początku

Baru

Mieliście kiedyś chęć popatrzeć się na dwa oceany jednocześnie? Tak? To dobrze się składa, wulkan Barú został zaprojektowany właśnie w tym celu:) To najwyższa góra Panamy, wznosząca się na 3474 m. Można na nią wejść z dwu stron, ja polecam wchodzić od strony el Salto (łagodniejsze podejście) a zejść od strony Paso Ancho (bardziej stroma i przygodowa trasa). Do el Salto można złapać poranne colectivo i po ok. sześciu godzinach marszu wygodną trasą (którą czasami wjeżdżają samochody z co bardziej leniwymi turystami) docieramy na szczyt. Po drodze można dojrzeć przelatujące ptaki rozmaitych gatunków, łącznie z kolibrami i zielonymi tukanami. Sam szczyt jest osprejowany i okraszony wpisami setek różnych osób, ale widok dookoła wszystko wynagradza. Mam szczęście zobaczyć oba oceany – i po południu, i rano. Po zachodzie słońca robi się tu bardzo zimno, całe szczęście istnieje możliwość w miarę wygodnego noclegu pod namiotem (jest tu niewielkie pole kempingowe z własnymi namiotami, z węzłem sanitarnym w bardzo wczesnym stadium budowy, która chyba została zarzucona – to stan na luty 2022); można też nocować na krześle/ławce w pomieszczeniu bez drzwi przy budce strażnika.

Ważna sprawa: nie wierzcie lokalsom w podawany przez nich czas wchodzenia/schodzenia z góry. Oni po górach właściwie biegają i nie są sobie w stanie wyobrazić, że przyjezdni poruszają się tutaj dużo wolniej. Np. zejście do miasteczka Paso Ancho zajmuje cały dzień, a według wersji miejscowych, to ledwie parę godzinek.

//back to top/do początku

Panama City

We spent a few days in the capital, and began our stay by enquiring about the possibility of crossing the Panama Canal. We were sent to all sorts of places where we inquired further and posted notices (we also inquired on Facebook groups). A little explanation: there is a way to dosuch a crossing for free as each vessel must have a set of crew to handle the lines (and this handling should be swift – at each lock the boat must be tied and then untied, without wasting time, as time is money for the owners of the Canal); Small boats (with a small number of people on board) need to organise such extra line handlers before crossing. And this is where we come in – two pairs of extra hands, very much needed to make sure everything matches up in the paperwork. And indeed – after a few days we hear back from two individuals! One of them found us on Facebook but we decided to tag along with a cheerful and friendly North American crew of slightly older men who decided to follow their dreams and see the world from the perspective of a yacht (they found our ad stuck in the marina behind the Balboa yacht club).
Before we cross the canal – a few words about Panama City. It’s an interesting place, although the neighbourhood we stayed in has a bit of a dirty feel: it’s full of trans-prostitutes at night, not too walkable after dark, but hey, the hostels here are the cheapest. The old town is pleasant; youcan stare at some buildings, you can bump into women from the Guna Yala tribe selling their traditional embroideries… Cheap eateries abound. Also worth a visit is the Biomuseo, a very unique building away from the centre, with an interesting exhibition about (natural) history of the region.

//back to top/do początku

Panama City

W stolicy spędziliśmy kilka dni, a pobyt nasz rozpoczęliśmy od rozpytywania o możliwość przepłynięcia Kanałem Panamskim. Odsyłano nas w różne, najróżniejsze miejsca, w których pytaliśmy dalej i rozwieszaliśmy ogłoszenia (pytaliśmy również na grupach facebookowych) – sposób na załapanie się za darmo na taką przeprawę polega na tym, że każda jednostka musi mieć komplet załogi do obsługi cum (a obsługa ta powinna się odbywać ekspresowo – na każdej ze śluz trzeba łódź przywiązać a potem odwiązać, nie tracąc czasu, bo czas to pieniądz dla właścicieli Kanału); niewielkie łodzie (z małą liczbą osób na pokładzie) muszą przed przeprawą zorganizować sobie takich dodatkowych line handlers. I tutaj wkraczamy my – dwie pary dodatkowych rąk do pracy, niezbędne, aby w papierach wszystko się zgadzało. I rzeczywiście – po kilku dniach odezwały się dwie jednostki! Jedna znalazła nas na facebooku, my zaś zdecydowaliśmy się przykolegować do wesołej i przyjaznej północnoamerykańskiej ekipy nieco podtatusiałych panów, którzy postanowili spełniać marzenia i oglądać świat z perspektywy jachtu (znaleźli nasze ogłoszenie przyklejone w przystani za jacht klubem Balboa).

Zanim o kanale – parę słów o Panama City. Ciekawe to miejsce, choć dzielnica w której się zatrzymaliśmy, to tzw. klimaty: w nocy kręci się tu pełno trans-prostytutek, ale za to najtańsze tu hostele. Starówka jest przyjemna, oprócz pogapienia się na budynki, można się tu natknąć na kobiety z plemienia Guna Yala, sprzedające swoje tradycyjne hafty. Tanich lokali gastronomicznych w bród. Warto też wybrać się do Biomuseo – bardzo oryginalnego budynku, położonego z dala od centrum, z ciekawą wystawą, opowiadającą historię (naturalną) regionu.

//back to top/do początku


Panama Canal

On a sunny afternoon, our brave crew of five (the captain, his two colleagues who know how to sail and us – the two unskilled helpers) set off on a cruise through the Panama Canal. We sail ashort distance away from the marina and wait for the guide, whose presence is required by regulations. We wait and wait, the sun is slowly setting, the reflections of the lights of the quayside buildings are beginning to flicker in the gently rippling surface of the water… We wait… Finally, our guide turns up and now we are really heading for the Caribbean Sea. Along the way, we are still told to let a few larger vessels pass, which stretches our crossing in time more and more. Then, finally, the magic starts to happen: we enter the locks, the gates slam shut behind us and we quickly start mooring, after which the world around us begins to lower, or rather the water level in our lock rises. At a given command we untie the ropes and enter the next lock. And so it goes again and again, throughout the night (except that at some points we go lower from one lock to another). In the meantime, we try to snooze a bit while sitting up (it doesn’t work out after all) and are treated to a nutritious soup, prepared by the friendly crew.
Just before sunrise, quite tired, we arrive at Shelter Bay Marina at Fort Sherman. Here we have the opportunity to freshen up (there have showers and even a swimming pool) and broadcast an announcement on the radio station about our desire to take our journey onwards towards the San Blas Islands, or maybe even Colombia, or indeed anywhere, we are not picky. We also stick our little posters and wait for a while. However, we decide not to sit here indefinitely and set off for the nearest town. Unfortunately, we don’t manage to take advantage of the free shuttle bus service organised by the marina, because one needs to sign up on the, which is already full that day. However, we try to hitchhike and find a helpful driver who drops us off almost at the door of our couchsurfing hostess.

//back to top/do początku

Kanał Panamski

Słonecznym popołudniem nasza dzielna 5-osobową ekipa (kapitan, jego dwóch kolegów znających się na żeglarstwie i nasza dwójka niewykwalifikowanych pomagierów) wyruszamy w rejs przez Kanał Panamski. Odpływamy kawałek od mariny i czekamy na przewodnika, którego obecność jest wymagana przepisami. Czekamy i czekamy, słońce powoli zachodzi, odbicia świateł nabrzeżnych zabudowań zaczynają pląsać w lekko falującej tafli wody… Czekamy… W końcu zjawia się nasz przewodnik i teraz już naprawdę ruszamy w stronę Morza Karaibskiego. Po drodze jeszcze każą nam przepuścić kilka większych jednostek, więc przeprawa coraz bardziej się rozciąga w czasie. Aż w końcu zaczyna się dziać magia: wpływamy do śluz, zatrzaskują się za nami wrota, a my szybko zabieramy się za cumowanie, po czym świat dookoła zaczyna się obniżać, a raczej poziom wody w naszej śluzie się podnosi. Na daną komendę odwiązujemy liny i wpływamy do kolejnej śluzy. I tak wielokrotnie, przez całą noc (z tą różnicą, że od połowy śluzy spuszczają nas stopniowo w dół). W międzyczasie próbujemy drzemać na siedząco (nie bardzo nam to wychodzi) i jesteśmy częstowani pożywną zupą, przyrządzoną przez życzliwą załogę.

Tuż przed wschodem słońca, dość konkretnie wymiętoleni, docieramy do Shelter Bay Marina przy Fort Sherman. Mamy tu okazję, aby się odświeżyć (są tu prysznice a nawet basen) i nadać ogłoszenie w radiowęźle o chęci zabrania się w dalszą drogę w kierunku wysp San Blas, a może i nawet Kolumbii, albo wręcz dokądkolwiek, nie jesteśmy wybredni. Rozklejamy też nasze ogłoszenia i przez jakiś czas czekamy. Postanawiamy jednak nie siedzieć tu w nieskończoność i ruszamy do najbliższego miasta. Niestety, nie udaje nam się skorzystać z oferty darmowej podwózki busem, organizowanej przez marinę, bo trzeba się zapisać na liście chętnych, która akurat tego dnia jest już pełna. Nic to, próbujemy autostopu i trafia się nam uczynny kierowca, który odstawia nas niemal pod same drzwi naszej couchsurfingowej gospodyni.

//back to top/do początku

Colón

This is a city of warehouses and duty-free shops, with a centre that is interesting, in spite of having its own peculiar feel. The buildings here have been constructed in such a way that it is easy to observe the daily life of the inhabitants, many of whom seem to be doing nothing in particular. One senses (and we were warned of this by our hostess) that it is better not to walk here after dark. So we make a round, have a few words with the friendly gentlemen who have set up in the park and head back.

//back to top/do początku

Colón

To miasto magazynów i sklepów duty-free, z centrum ciekawym, acz w specyficzny sposób. Budynki tak tu skonstruowano, że łatwo tu obserwować codzienne życie mieszkańców, z których spora część nie zajmuje się niczym konkretnym. Daje się wyczuć (i byliśmy o tym uprzedzeni przez naszą gospodynię), że lepiej nie spacerować tu po zmroku. Robimy zatem rundkę, zamieniamy parę słów z sympatycznymi panami, którzy rozsiedli się w parku i wracamy.

//back to top/do początku

Portobelo

Still figuring out how to get to Colombia by water, we make a few days’ stop in Portobelo. We stop by Casa Congo (https://casacongo.org) to ask whether they need our photo-video services in exchange for accommodation. What results is a friendly collaboration and documentation of the activities of an organisation that promotes the African culture brought here by slaves. Congo culture has a whole mythology of its own, featuring many interesting characters, like the Devil (which represents the white coloniser), the King and the Queen, each with their corresponding costume, a combination of African and Spanish design plus props to which the great-grandparents of Portobelo’s inhabitants have given special meanings, sometimes mysterious and sometimes amusing. There are a lot of well-selling Congolese painters here, whom we visit in their upscale studios, there is also a music section where talented kids and young people play music and sing (we record footage for a music video here, which ultimately never gets made because the head of the project never provides us with necessary audio material), and there is a whole town painted in bright colours. There are also the picturesque remains of forts that we visit, there is a stray sloth, there are howlers… And there are delicious cocadas – wet deep-fried coconut cakes. We leave Portobelo charged with lots of positive energy.

//back to top/do początku

Portobelo

Wciąż kombinując, jak przedostać się drogą wodną do Kolumbii, robimy sobie kilkudniowy postój w Portobelo. Zachodzimy tam do Casa Congo (https://casacongo.org) z zapytaniem, czy nie potrzebują naszych usług foto-video w zamian za nocleg. Wychodzi z tego sympatyczna współpraca i dokumentacja działań organizacji, która promuje kulturę afrykańską przywiezioną tu przez niewolników. Congo to cała mitologia, w której występują m.in. Diabeł (biały kolonizator), Król i Królowa, każdemu jest przynależny odpowiedni strój, stanowiące połączenie dizajnu afrykańskiego, hiszpańskiego i rekwizytów, którym pradziadowie mieszkańców Portobelo nadali czasem tajemnicze a czasem zabawne znaczenia. Dużo tu dobrze sprzedających się congijskich malarzy, których odwiedzamy w ich wypasionych pracowniach, jest i sekcja muzyczna, w której grają i śpiewają utalentowane dzieciaki i młodzież (nagrywamy tu materiał do teledysku, który ostatecznie nie powstaje, bo szef projektu nigdy nie dostarczy nam materiału audio), jest i całe miasteczko pomalowane na jaskrawe kolory. Są tu też malownicze pozostałości fortów, które zwiedzamy, jest też zabłąkany leniwiec, są wyjce… I są tu też przepyszne cocadas – kokosowe ciastka. Opuszczamy Portobelo naładowani dużą ilością pozytywnej energii.

//back to top/do początku


Puerto Lindo

In Puerto Lindo, we check in at Toucan Smiles Hostel (a place with a big potential but so!neglected… Where we do a little barter again, this time creating interior decoration items) and try one last time to convince some yacht owners and find a way to sail to South America cheaply. Unfortunately, this seems to be not a great season and nothing comes of it, but in the marina we come across Mikołaj, a crazy Pole (crazy in a good way, definitely!) who is working on his boat to prepare it for an amazing project: a floating school for kids and a floating garden/farm. When we meet him, the renovation work is still at an early stage, but seeing Mikołaj’s enthusiasm, something fantastic will surely come out of it!


Eventually we give up and give up on the cruise to Colombia – it can be done commercially, but it costs a lot more than flying by plane. So we move back to Panama City and get ready to make a leap to the southern part of America.

//back to top/do początku

Puerto Lindo

W Puerto Lindo kwaterujemy się w Toucan Smiles Hostel (mający potencjał, acz zaniedbany hostelik, w którym znowu robimy małą wymianę barterową, tym razem tworząc elementy dekoracji wnętrz) i po raz ostatni próbujemy przypuścić szturm na jachty i znaleźć sposób na tanie przepłynięcie do Ameryki Południowej. Niestety, szukamy w złym okresie i nic z tego nie wychodzi, za to w marinie trafiamy na Mikołaja, pozytywnie zwariowanego Polaka, który pracuje nad swoją łajbą, by przyszykować ją do szalonego projektu: pływającej szkoły dla dzieciaków i jednocześnie ogrodu/farmy. Gdy go spotykamy, prace remontowe są wciąż na wczesnym etapie, ale widząc zapał Mikołaja, na pewno wyjdzie z tego coś fantastycznego!

Ostatecznie poddajemy się i odpuszczamy sobie rejs do Kolumbii – można to zrobić komercyjnie, ale kosztuje to o wiele więcej niż przelot samolotem. Zawijamy się zatem do Panama City i szykujemy do przeskoczenia do południowej części Ameryki.

//back to top/do początku

Costa Rica 2021-2022

San José|Heredia|TRR|Sarapiqui|Cahuita|Puerto Viejo

(Each destination follows this pattern: English text 1st, photos 2nd, Polish text 3rd/najpierw po angielsku, potem zdjęcia, potem po polsku)

We get to Costa Rica by plane, as there is not enough time to travel overland via Nicaragua (remember: A 90-day visa for Guatemala, El Salvador, Honduras and Nicaragua combined is definitely not enough!). And right away, an important travel tip for those going to Costa Rica: it is definitely better to have your exit ticket on you to avoid potential problems. Border guards can be very nasty here, especially towards other Latin Americans, but not only. Be ready for more in depth questioning that in your average airport. Meanness lvl 100. When going to Costa Rica, also be prepared for a rather crazy economy – although the locals don’t earn much, the prices of everything from accommodation to entrance tickets are suspiciously high – probably boosted by North Americans and other visitors from the northern hemisphere, throwing their money around and settling in large numbers in this beautiful country.

Leaving the airport, we hop on a bus taking us to the centre of San José. Immediately, one can feel the jump in prices compared to neighbouring countries. Fortunately, it is still possible to eat for little money at the eateries in the local markets. And it is with a breakfast (rice and beans + side dishes – this set will be repeating throughout our entire stay) that we begin our adventure in Costa Rica.

//back to top/do początku

Do Kostaryki dostajemy się samolotem, bo na podróż lądową przez Nikaraguę nie starcza nam czasu (przypominam ostrzeżenie z poprzednich wpisów: 90-dniowa wiza przysługująca łącznie na Gwatemalę, Salwador, Honduras i Nikaraguę, to zdecydowanie za mało!). I od razu ważna uwaga dla podróżujących do Kostaryki: zdecydowanie lepiej mieć ze sobą bilet wylotowy, żeby uniknąć potencjalnych problemów. Pogranicznicy bywają tutaj bardzo czepialscy, zwłaszcza wobec innych Latynosów, ale nie tylko. Bądźcie gotowi na ponad standardowo szczegółowe przepytywanie. Wredność lvl 100. Wybierając się do Kostaryki, przygotujcie się również na dość zwariowaną ekonomię – choć miejscowi nie zarabiają wiele, to ceny wszystkiego, począwszy od noclegów, a kończąc na biletach wstępu, są podejrzanie wysokie – podbite prawdopodobnie przez Amerykanów Północnych i innych gości z północnej półkuli, beztrosko szastających pieniędzmi i w dużych liczbach osiedlających się w tym pięknym kraju.

Opuściwszy lotnisko, wskakujemy do autobusu, wiozącego nas do centrum San José.. Od razu daje się odczuć skokowy wzrost cen w porównaniu z sąsiednimi krajami. Całe szczęście w jadłodajniach na targowiskach wciąż da się najeść za niewielkie pieniądze. I od śniadania właśnie (ryż i fasola + dodatki – ten zestaw będzie obowiązywał przez cały nasz pobyt) rozpoczynamy naszą przygodę z Kostaryką.

//back to top/do początku

San José

We stay at the Stray Cat hostel, whose owner is a very cool guy (I can’t remember his name at all but I do remember his bald head very well) who offers us a dormitory in exchange for painting some cats on the walls (the whole hostel is full of cat themed decorations, but there is still plenty of free space for creative expression). The hostel hosts various workshops – dance, massage, dance evenings… Generally there is a pretty cool atmosphere, which is spoilt a little by one quite troublesome guest who is apparently under the influence of psychoactive substances

San José in general has a problem with people under the influence, you can see it at every turn when you walk a little further from the elegant promenade and adjacent streets. Outside these tight confines, the city is definitely out of control, decaying, moribund, populated by zombies whom the other residents fear, sometimes chasing them away from their property with a cold water hose.

Even the parks, of which there is no shortage, are not particularly inviting for relaxation and, even in the late afternoon, it is better not to stroll through them (the Morazán Park still stands its ground but it is rather the exception that proves the rule). I don’t want to discourage you from visiting San José completely – after all, there is a lot of interesting architecture here (e.g. the post office building), a few museums (closed – Covid!) and – interestingly – a lot of cheap Chinese shops selling everything from plastic flip-flops to sea algae. Nevertheless, quite a few zones of diminished general comfort noticed here; it can be a tough city for those who are sensitive.

//back to top/do początku

San José

Lokujemy się w hostelu Stray Cat, którego właściciel to bardzo wyluzowany gość (którego imienia za nic nie mogę sobie przypomnieć, za to świetnie pamiętam jego łysą głowę), który udostępnia nam dormitorium w zamian za namalowanie na ścianach paru kotów (cały hostel udekorowany jest motywami kocimi, ale wciąż pozostaje sporo wolnego miejsca, aby wyżyć się twórczo). W hostelu organizowane są różne warsztaty – tańca, masażu, wieczorki taneczne… Ogólnie panuje tu całkiem fajna atmosfera, którą psuje trochę jeden z gości, który – najwyraźniej pod wpływem substancji psychoaktywnych – jest dość awanturujący się.

Ogólnie San José ma problem z osobami pod wpływem, widać to na każdym kroku, kiedy przejdzie się trochę dalej od bardzo dobrze ogarniętego deptaku i przylegających do niego ulic. Poza tymi ciasnymi granicami, miasto zdecydowanie wymyka się spod kontroli, niszczeje, murszeje, zaludnia się ludźmi-zombie, których pozostali mieszkańcy się obawiają, ewentualnie przeganiają ich sprzed okien wężem z zimną wodą. Nawet parki, których tu nie brakuje, nie zachęcają jakoś szczególnie do relaksu i już późnym popołudniem lepiej się nimi nie przechadzać (broni się jeszcze jakoś park Morazán, ale to raczej wyjątek, potwierdzający regułę). Nie chciałbym absolutnie potępiać San José – jest tu wszak sporo ciekawej architektury (np. budynek poczty), parę muzeów (zamkniętych – Covid!) i – co ciekawe – bardzo dużo tu tanich chińskich sklepów ze wszystkim, od plastikowych klapków po algi morskie. Niemniej jednak, sporo tu stref obniżonego poczucia komfortu, dla wrażliwych może to być trudne do zniesienia.
//back to top/do początku

Heredia, Cartago

We are relieved to move just outside the administrative borders of the capital – to Heredia, where we are received by a lovely host we met through Couchsurfing – a rookie DJ – Max (@djmax_reaggecr – a rookie at the time we visit him at the end of October 2021, he must be pro by now). The difference between the urban jungle and the friendly suburbs is dramatic – in the well-tended garden we can sit comfortably and chat with Max and his Mum, watching the colourful birds squatting here and there.

Max also takes us on a little tour of the villages (where we look for good places to take his profile and Instagram photos), ending the tour with a visit to Cartago, where the Basílica de Nuestra Señora de Los Ángeles stands proudly. And while it looks pretty good from the outside, it’s the inside that will make you drop your jaw; it’s pure magic made of wood, created by 17th-century geniuses (as well as those 20th-century ones who helped rebuild the church after the earthquake).

//back to top/do początku

Heredia, Cartago

Z ulgą przenosimy się tuż za granice administracyjne stolicy – do Heredii, gdzie gości nas przemiły gospodarz poznany przez Couchsurfing – początkujący DJ – Max (@djmax_reaggecr – początkujący w momencie, gdy go odwiedzamy pod koniec października 2021, teraz to już pewnie DJ pełną gębą). Różnica między dżunglą miejską a przyjaznymi przedmieściami jest diametralna – w zadbanym ogródku możemy się wygodnie rozsiąść i pokonwersować z Maksem i jego mamą, obserwując kolorowe ptaszki, co chwilę przysiadające to tu, to tam.

Max zabiera nas też na małą wycieczkę po wioskach (w których szukamy dobrych miejsc do zrobienia mu fotek profilowo-instagramowych), kończąc objazdówkę wizytą w Cartago, gdzie dumnie pręży się Basílica de Nuestra Señora de Los Ángeles. I choć z zewnątrz wygląda całkiem nieźle, to przecież liczy się przede wszystkim wnętrze, a w tym przypadku to istne czary z drewna, stworzone przez XVII-wiecznych geniuszy (a także tych XX-wiecznych, którzy pomogli odbudować kościół po trzęsieniu ziemi).

//back to top/do początku

Toucan Rescue Ranch

Most of our stay in Costa Rica is spent working with organisations concerned with issues related to the wider environment. The first of these is Toucan Rescue Ranch, a sanctuary for wild animals located in Heredia, focusing mainly on toucans and sloths (strange creatures, almost not from this world), but they also help tapirs, armadillos, owls and otters…. The mission of the organisation, led by the warm-hearted Leslie, is to rescue, rehabilitate and release into the wild those animals for which there is hope of reintegration into the environment. For those that, for various reasons, would not be able to survive in the wild, they try to provide decent living conditions on the “ranch” that she built for them, which you can also visit and get educated about animals and their protection.

//back to top/do początku

Toucan Rescue Ranch

Większą część naszego pobytu w Kostaryce poświęcamy na współpracę z organizacjami, zajmujące się zagadnieniami związanym z szeroko pojętą ochroną środowiska. Pierwszą z nich jest Toucan Rescue Ranch – zlokalizowane w Heredii sanktuarium dla dzikich zwierząt, przede wszystkim dla tukanów i leniwców (przedziwne stworzenia, niemal nie z tej Ziemi), ale zdarza się im pomagać i tapirom, i pancernikom, i sowom, i wydrom… Misją organizacji, dowodzonej przez serdeczną Leslie, jest ratowanie, rehabilitacja i wypuszczanie na wolność tych zwierzaków, dla których istnieje nadzieja na ponowną integrację ze środowiskiem. Dla tych, które z różnych względów nie poradziłyby sobie na wolności, starają się zapewnić godziwe warunki do życia na terenie specjalnie skonstruowanego dla nich „ranczo”, które można też zwiedzić i doedukować się w temacie zwierzaków i ich ochrony.

//back to top/do początku

Sarapiqui

Another project we were involved in while in Costa Rica (was about documenting the activities of a tiny shelter for dogs and farm animals (and among them the super-cute couple Guapo and Linda, undersized rooster and hen). This shelter is managed by the Magic Marble Foundation, with whom we will get involved more than once and in different corners of the world.…

Near Sarapiqui you can visit a couple of private nature reserves (the whole country is actually covered with such enterprises, you will never run out of nature-related activities in Costa Rica!), which we do, opting for Frog’s Heaven (very informative!), and Dave and Dave’s Nature Park (also very informative, and with a good spot for watching hummingbirds).

//back to top/do początku

Sarapiqui

Innym projektem, w którym uczestniczyliśmy w Kostaryce była dokumentacja działalności malutkiego schroniska dla psów i zwierząt gospodarskich (a wśród nich przesłodka para Guapo i Linda, z jakichś względów niewyrośnięte i pozostające w rozmiarze mini kogut i kura). Schroniskiem tym zarządza Magic Marble Foundation, z którą zadamy się jeszcze nieraz i w różnych punktach na mapie świata.

W pobliżu Sarapiqui można odwiedzić kilka prywatnych rezerwatów przyrody (właściwie cały kraj jest gęsto pokryty takimi miejscami, w Kostaryce nie można narzekać na nigdy nie zabraknie atrakcji związanych z przyrodą!), co zrobiliśmy, wybierając Frog’s Heaven (bardzo pouczające!) i Dave and Dave’s Nature Park (również bardzo pouczające i z dobrym miejscem do obserwowania kolibrów).

//back to top/do początku

Cahuita

In TRR we had the opportunity to see sloths in enclosures, and now it was time to spot them in the wild – in Cahuita National Park. But it is not only sloths that inhabit this coastal forest: you can find howlers, raccoons, capuchins (some of them brazenly trying to extort snacks from us), snakes, basilisks (called Jesus Christ lizards because they can walk, or rather run, on water), colourful frogs, birds, dragonflies and other natural wonders. All this and more squeezed into a small area, very photogenic. For an extra fee you can hire a guide, however, you will be able to spot most of the animals yourself, so vibrant is this patch of forest.

//back to top/do początku

Cahuita

W TRR mieliśmy okazję obejrzeć leniwce w zagrodach, a teraz przyszedł czas na poobserwowanie ich w naturalnych warunkach – w Parku Narodowym Cahuita. Zresztą, nie tylko leniwce zamieszkują tutejszy przybrzeżny las; znajdziemy tu m.in.: wyjce, szopy, kapucynki (niektóre z nich bezczelnie próbujące wymusić od nas przekąski), węże, bazyliszki (zwane Jezusem Chrystusem, bo potrafią chodzić, a właściwie to biegać po wodzie), kolorowe żaby, ptaki, ważki i inne cuda natury. To wszystko na skondensowane na niewielkiej powierzchni i bardzo fotogeniczne. Można, za dodatkową opłatą, wynająć przewodnika, choć tak naprawdę większość zwierząt można łatwo samemu wypatrzeć, tak bardzo tętni życiem ten skrawek lasu.

//back to top/do początku

Puerto Viejo

Time for another eco-project! This time we’re joining Planet Conservation(https://www.planetconservation.org), a German-Colombian family-run enterprise located on the outskirts of the town of Puerto Viejo, a mecca for hipster tourism where the North American expats can party, cowork, sip an organic soy latte and pay a whole lot more than they should for it.

Back to Planet Conservation – they do various activities, with projects including turtle conservation, beach clean-ups, eco-education classes for local kids, recycling plastic waste, running school gardens… They also run a hostel to which they invite young people from Germany and the United States, who participate in the above-mentioned activities plus do volunteer work, e.g. at a nearby wildlife sanctuary, learn Spanish and teach English to local children. In addition, for a large part of their stay they can simply enjoy the beauties of the seaside resort town or splash around in the hostel pool, surrounded by exotic trees. These trees are sometimes strolled by howlers, iguanas (near the hostel I had the opportunity to see a fight up in the trees between two large males, who, in the ferocity of the brawl, fell together from a height of more than 20 metres and continued their fight on the ground), and sometimes even sloths and anteaters! Not to mention a whole host of colourful birds flying through and around Planet Conservation.

We shoot promotional videos and photos for the organisation, paint murals, and in our free time we beach and eat fresh fruit (delicious granadillas!). It’s so much fun here that the planned week of stay turned into more than a month, during which we both celebrate Christmas and welcome the New Year 2022.


Protip 1: Rocking J’s is the most economical and very atmospheric place to stay in the arduous Puerto Viejo (the whole complex is wrapped in an interesting eclectic mosaic decoration in which I spotted, among other things, a portrait of Copernicus).

Protip 2: Girls, be careful with partying. Violent rapes are reported here from time to time. When going to a party, and especially when returning from one – always move around with a bodyguard.

//back to top/do początku

Puerto Viejo

Czas na koleny eko-projekt! Tym razem przyłączamy się do Planet Conservation (https://www.planetconservation.org), rodzinnego niemiecko-kolumbijskiego przedsięwzięcia, ulokowanego na obrzeżach miasteczka Puerto Viejo, stanowiącego mekkę hipsterskiej turystyki, gdzie północnoamerykański turysta może sobie poimprezować, pocoworkingować, popić organiczną sojową latte i zapłacić za to wszystko dużo więcej niż powinien.

Wracając do Planet Conservation – działają wielowątkowo, ich projekty obejmują ochronę żółwi, sprzątanie plaż, zajęcia eko-edukacyjne dla lokalnych dzieciaków, przetwarzanie plastikowych odpadów, prowadzenie przyszkolnych ogródków… Prowadzą również hostel, do którego zapraszają młodzież z Niemiec i ze Stanów Zjednoczonych, która to młodzież uczestniczy w wyżej wymienionych działaniach plus pracuje jako wolontariusze, np. w pobliskim sanktuarium dla dzikich zwierząt, uczy się hiszpańskiego i naucza dzieci angielskiego. Dodatkowo, przez dużą część pobytu może sobie po prostu korzystać z uroków nadmorskiej miejscowości, tudzież pluskać się w hostelowym basenie w otoczeniu egzotycznych drzew. Po drzewach tych czasem przechadzają się wyjce, iguany (w pobliżu hostelu miałem okazję zobaczyć nadrzewną walkę dwóch wielkich samców, które w swoim zacietrzewieniu spadły razem z wysokości ponad 20 metrów i kontynuowały naparzanie się na ziemi), a czasem nawet leniwce i mrówkojady! Nie wspominając o całej masie kolorowych ptaków, latających po i dookoła Planet Conservation.

Kręcimy i focimy tu materiały promujące organizację, malujemy murale, a w czasie wolnym plażujemy i objadamy się świeżymy owocami (przepyszne granadille!). Tak nam tu przyjemnie, że z zaplanowanego tygodnia robi się ponad miesiąc, podczas którego zaliczamy i Boże Narodzenie, i witamy Nowy Rok 2022.

Protip 1: Rocking J’s to najbardziej ekonomiczne i bardzo klimatyczne miejsce do zorganizowania sobie noclegu w arcydrogim Puerto Viejo (całość kompleksu oplata ciekawa eklektyczna mozaikowa dekoracja,w której wypatrzyłem m.in. portret Kopernika).

Protip 2: Dziewczyny, ostrożnie z imprezowaniem. Co jakiś czas odnotowuje się tu brutalne gwałty. Wybierając się na imprezę, a zwłaszcza z niej wracając – poruszajcie się zawsze z obstawą.

//back to top/do początku